Выбрать главу

– To właściwie wszystko, co chciałem wiedzieć.

– Po to nie trzeba było rozbijać człowiekowi głowy – powiedziała kobieta.

– To pani mąż?

– Co to pana obchodzi? To mój brat, nie mąż. Krwawi.

– Tylko z nosa.

– Z zębów też.

Graeber podniósł kilof.

– A to? Co chciał z tym zrobić?

– Nie uderzyłby pana.

– Droga pani – powiedział Graeber – nauczyłem się nie czekać, aż mnie ktoś uderzy.

Wielkim łukiem odrzucił kilof na ruiny. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Dziecko chciało już tam pobiec, aby się po niego wdrapać. Kobieta przytrzymała je. Graeber zauważył teraz wannę. Stała koło szopy. Schody zużyto prawdopodobnie na opał. Puste puszki od konserw, wieszaki do ubrań, pogięte naczynia kuchenne, szmaty, skrzynki i połamane meble leżały na kupie. Rodzina zbudowała tu sobie szopę, i wszystko, co zdołała wygrzebać z gruzów, uważała widocznie za mannę z nieba. Nie można im było brać tego za złe. Życie toczyło się dalej. Dziecko wyglądało zdrowo. Śmierć została przezwyciężona. W ruinach znów zamieszkali ludzie. Nie można im było brać tego za złe.

– Szybko uwinęliście się – powiedział.

– Gdy ktoś nie ma dachu nad głową, musi szybko pracować – odparł kaleka.

Graeber zabierał się do odejścia.

– Nie znaleźliście tu kotki? – spytał. – Takiej małej, czarnej w białe łatki?

– To nasza Roza – powiedziało dziecko.

– Nie – odparła kobieta mrukliwie. – Nie znaleźliśmy żadnej kotki.

Graeber zawrócił. W szopie gnieździło się prawdopodobnie więcej ludzi; inaczej nie zdołaliby w tak krótkim czasie tyle zrobić. Może pomogła im także brygada porządkowa. Nocą często wysyłano teraz więźniów z obozów koncentracyjnych do robót porządkowych w mieście.

Szedł z powrotem. Miał uczucie, jakby nagle stał się biedniejszy; ale nie wiedział dlaczego.

Trafił na zupełnie nie zniszczoną ulicę. Nawet wielkie szyby wystawowe sklepów nie były stłuczone. Szedł przed siebie nie myśląc o niczym. Nagle drgnął. Zobaczył, że ktoś idzie mu naprzeciw i dopiero po chwili zorientował się, że to on sam zdąża ku sobie w skośnie ustawionym zwierciadle magazynu z konfekcją. Dziwne wrażenie – jakby widział sobowtóra i nie był już sobą, lecz tylko wspomnieniem, które można by wymazać, gdyby postąpił jeszcze choćby o krok dalej.

Stanął i wpatrywał się w swoje odbicie w zmatowiałym, pożółkłym lustrze. Było szare, blade i pomarszczone. Widział tylko oczodoły i ścielące się wokół nich cienie, które zakrywały oczy. Wydało się, jakby ich już nie miał – aż lustra patrzyła na niego trupia czaszka. Ogarnął go nagle zimny, obcy strach. Nie była to panika ani bunt, ani dławiący, nagły krzyk życia, wzywający do ucieczki, obrony i czujności, lecz cichy, szarpiący, zimny, bezosobowy niemal strach, strach nie do zwalczenia, gdyż był niewidoczny i nieuchwytny, nadchodził jak gdyby z próżni, w której ustawiono gdzieś olbrzymie pompy bezgłośnie wysysające krew z jego żył i życie z kości. Widział jeszcze swój obraz w lustrze, ale miał wrażenie, że zaraz stanie się niewyraźny, falisty, że kontury jego rozpłyną się i obraz zniknie, wessany Przez milczące pompy, wycofany z powrotem z doczesności i przypadkowego kształtu, który przez krótki czas nazywał się Ernstem Graeberem; z powrotem do nieskończoności, która była nie tylko śmiercią, lecz czymś okrutnie gorszym: zagładą, rozpadem, kresem własnego ja, bezsensownym wirem atomów – nicością.

Stał tak przez jakiś czas, głęboko wstrząśnięty: “Co pozostanie? Co Pozostanie, gdy mnie już nie będzie? Nic prócz przemijających wspomnień w myślach nielicznych osób, rodziców, jeśli jeszcze żyją, kilku kolegów, może Elżbiety – i na jak długo?" Spojrzał w lustro. Wydało mu się, że jest już lekki jak kawałek papieru, cienki, podobny do cienia, i że najlżejszy powiew wiatru mógłby go unieść; miał uczucie, że jest już tylko wyssaną przez pompy pustą powłoką. Co z niego pozostanie? I czego mógłby się uchwycić, gdzie zarzucić kotwicę, gdzie znaleźć oparcie i coś, co by go trzymało, aby nie został całkowicie wymazany spośród żyjących?

– Ernst – powiedział ktoś za nim.

Odwrócił się raptownie. Przed nim stał jakiś mężczyzna bez nogi, wsparty na kulach. Przez chwilę Graeber myślał, że to kaleka z Hakenstrasse; potem poznał swego kolegę szkolnego Mutziga.

– Karol, to ty? Nie wiedziałem, że tu jesteś.

– Już od dawna. Prawie pół roku.

Popatrzyli na siebie.

– Tego się człowiek nie spodziewał, co? – powiedział Mutzig.

– Czego?

Mutzig uniósł kule i znów je opuścił.

– Tego.

– Przynajmniej wydostałeś się z tego gnoju. A ja znów muszę tam wracać.

– Zależy, jak się człowiek na to zapatruje. Jeżeli wojna potrwa jeszcze kilka lat, to miałem szczęście: a jeśli skończy się za sześć tygodni – przeklętego pecha.

– Dlaczego miałaby się skończyć za sześć tygodni?

– Nie wiem. Ja tylko mówię: jeżeli…

– To co innego.

– Dlaczego nas nie odwiedzisz? – spytał Mutzig. – Bergmann też tu jest. Obie ręce… po łokcie…

– Gdzie mieszkacie?

– W szpitalu miejskim. Oddział amputowanych. Zajmujemy całe lewe skrzydło. Wstąp kiedy na chwilę.

– Dobrze.

– Na pewno? Wszyscy tak mówią, a potem nikt nie przychodzi.

– Przyjdę z całą pewnością.

– Dobrze. Rozerwiesz się. Stanowimy wesołe towarzystwo. Przynajmniej w mojej izbie.

Znów popatrzyli na siebie. Nie widzieli się trzy lata, ale teraz powiedzieli sobie od razu wszystko, co można było powiedzieć.

– A więc bywaj zdrów, Ernst.

– I ty, Karol.

Uścisnęli sobie ręce.

– Czy wiesz, że Siebert nie żyje? – spytał Mutzig.

– Nie.

– Poległ przed sześcioma tygodniami. Leiner też.

– Leiner? O tym także nie wiedziałem.

– Leiner i Lingen. Polegli tego samego dnia. Briining zwariował. Słyszałeś, że i Hollmann zginął?

– Nie.

– Bergmanowi ktoś powiedział… A więc bywaj zdrów, Ernst! I nie zapomnij nas odwiedzić.

Mutzig pokusztykał dalej. “Mówi o zabitych jakby z pewną satysfakcją – pomyślał Graeber. – Może przynosi mu to ulgę w jego własnym nieszczęściu". Popatrzył za nim. Noga była amputowana wysoko, pod samą pachwiną. Mutzig był kiedyś najlepszym biegaczem w klasie. Graeber nie wiedział, czy ma mu współczuć, czy zazdrościć. Mutzig miał rację: wszystko zależy od tego, co ich jeszcze czeka.

Gdy wszedł do pokoju, Elżbieta siedziała na łóżku w białym płaszczu kąpielowym, wokół głowy owinęła sobie ręcznik jak turban. Siedziała piękna i cicha, zatopiona w myślach, podobna do wielkiego, jasnego ptaka, który wleciał przez okno i odpoczywa, aby za chwilę znów odfrunąć.

– Zużyłam cały tygodniowy przydział gorącej wody – powiedziała. – To wielki luksus. Pani Lieser dopiero narobi krzyku!

– Niech sobie krzyczy. Jej ciepła woda i tak niepotrzebna. Prawdziwe hitlerówki rzadko się kąpią. Czystość to żydowski nałóg.

Graeber podszedł do okna i wyjrzał. Niebo było szare, a ulica opustoszała. W oknie naprzeciwko stał jakiś owłosiony mężczyzna w szelkach i ziewał. Z innego okna dobiegały dźwięki fortepianu, a przenikliwy głos kobiecy wywodził gamy. Graeber wpatrywał się w odkopane wejście do piwnicy i przypomniał sobie dziwny, zimny strach, który odczuł na ulicy przed sklepem z lustrem. Wzdrygnął się znowu. “Co pozostanie? Cośkolwiek powinno zostać – pomyślał – jakaś kotwica, która człowieka trzyma, by nie zginął i aby powrócił. Ale co? Elżbieta? Czy jest mi naprawdę bliska? Znam ją przecież od tak niedawna i znów odchodzę na długie lata. Czy mnie nie zapomni? Jak mógłbym ją zachować dla siebie, a siebie dla niej?”