– O tak. Ale właściwie to ja palę cygara.
– Krucho teraz z cygarami, co?
– Niby tak.
– Mój znajomy ma jeszcze parę skrzynek. Przy najbliższej okazji sięgnę do nich i przyniosę panu kilka sztuk. Dobre cygara.
– Importowane?
– Prawdopodobnie. Nie znam się na tym. Z opaskami.
– Opaski jeszcze niczego nie dowodzą. Każde zielsko może mieć opaskę.
– Ale ten człowiek jest kreisleiterem. Pali tylko dobry tytoń.
– Kreisleiterem?
– Tak. To Alfons Binding. Mój serdeczny przyjaciel.
– Binding jest pańskim przyjacielem?
– Nawet starym przyjacielem z ławy szkolnej. Właśnie od niego wracam. On i sturmbannfuhrer Riese z SS są moimi starymi kolegami. Idę teraz do Riesego.
Dozorca popatrzył na Graebera. Graeber zrozumiał to spojrzenie; dozorca nie pojmował, dlaczego radca sanitarny Kruse siedzi w obozie koncentracyjnym, jeśli Binding i Riese są przyjaciółmi Graebera.
– Pewne sprawy zostały już wyjaśnione – powiedział Graeber obojętnie. – W najbliższym czasie wszystko będzie w porządku. Niejeden się jeszcze zdziwi. Nie należy się zbytnio śpieszyć, prawda?
– Tak jest – przyświadczył dozorca z przekonaniem.
Graeber spojrzał na zegarek.
– Muszę już iść. A o cygarach nie zapomnę.
Poszedł dalej. “Całkiem niezły początek korupcji" – pomyślał. Ale wnet znów chwycił go niepokój. A może popełnił błąd. Postępowanie jego wydało mu się nagle naiwne. Może wcale nie powinien był tego robić. Stanął i popatrzył na siebie. Przeklęte cywilne łachy! One są wszystkiemu winne. Chciał się wyzwolić spod przymusu, jaki narzuca regulamin wojskowy, skorzystać z odrobiny swobody, a tymczasem znalazł się od razu w świecie strachu i niepewności.
Zastanawiał się, co dalej robić. Elżbieta była nieosiągalna do wieczora. Przeklinał pośpiech, z jakim starał się uzyskać dokumenty. “Ochrona – pomyślał. – Jeszcze wczoraj rano chełpiłem się, że małżeństwo będzie dla niej ochroną – dzisiaj grozi jej niebezpieczeństwem.”
– Co to za błazeńskie kawały? – wrzasnął jakiś grubiański głos.
Podniósł głowę. Przed nim stał mały, gruby major.
– Nie zdaje pan sobie sprawy z powagi chwili, łobuzie?
Graeber spojrzał na niego zaskoczony – nagle zrozumiał. Oddał majorowi honory wojskowe zapominając, że jest w cywilnym ubraniu. Stary Potraktował to jako kpiny.
– Omyliłem się – powiedział Graeber. – Nie miałem nic złego na myśli.
– Co? Jeszcze ośmiela się pan robić głupie dowcipy? Dlaczego pan nie jest w wojsku?
Graeber uważniej przyjrzał się staremu. Był to ten sam major, który go już raz zwymyślał; owego wieczoru, gdy stał z Elżbietą przed jej domem.
– Taki dekownik powinien się zapaść pod ziemię ze wstydu, a nie wyprawiać błazeństwa – szczekał major.
– Niech pan się nie unosi – powiedział Graeber gniewnie. – I niech pan zmyka do swego lamusa.
Oczy starego przybrały obłędny niemal wyraz. Zatkało go, stał się czerwony jak rak.
– Każę pana aresztować – wykrztusił.
– Sam pan wie, że nie może pan tego zrobić. A teraz zostaw mnie pan w spokoju, mam inne zmartwienia.
– To przecież…
Major chciał znowu wybuchnąć, lecz nagle zbliżył się do Graebera i zaczął węszyć szeroko rozwartymi, owłosionymi nozdrzami. Wykrzywił twarz.
– Ach, teraz rozumiem – powiedział z obrzydzeniem. – Dlatego nie jest pan w mundurze! Trzecia płeć! Tfu, do diabła! Perfumowana dziwka! Męska kurwa!
Splunął, otarł siwe wąsy, rzucił Graeberowi spojrzenie pełne głębokiej odrazy i odszedł. Winna była sól kąpielowa. Graeber powąchał swoją rękę. Teraz i on poczuł. “Kurwa – pomyślał. – Niewiele mi do tego brakuje. Oto co może zrobić z człowieka obawa o kogoś innego! Pani Lieser, dozorca… do czego jeszcze byłbym zdolny! Cholernie szybko stoczyłem się z mojego piedestału cnoty!”
Stał naprzeciwko siedziby gestapo. W bramie wjazdowej młody esesowiec ziewając maszerował tam i z powrotem. Kilku oficerów SS śmiejąc się opuściło gmach. Potem nadszedł powoli starszy mężczyzna, zawahał się, spojrzał w górę na okna, przystanął i wyciągnął z kieszeni karteczkę. Przeczytał ją, obejrzał się, popatrzył w niebo i wreszcie z ociąganiem podszedł do wartownika. Esesowiec obojętnie zerknął na wezwanie i wpuścił go.
Graeber wpatrywał się w okna na górze. Znów poczuł strach, duszący, cięższy i bardziej lepki niż przedtem. Znał wiele strachów: ostry i ciemny, tamujący oddech i paraliżujący, jak również ten ostatni, największy: strach człowieka przed śmiercią; ale ten był inny – pełzający, dławiący, nieokreślony i groźny, strach, który zdawał się brukać, oblepiać i rozkładać, nieuchwytny, któremu nie można się było oprzeć, strach bezsiły i żrącego zwątpienia, demoralizujący strach o innych, o niewinnych zakładników, bezprawnie prześladowanych, strach przed samowolą władzy i zmechanizowaną nieludzkością – był to czarny strach owych czasów.
Zawrócił. Czuł się bezradnie i nędznie. “Hirschland – pomyślał nagle – Hirschland też to znał! Hirschland, który został żołnierzem, aby uchronić swoją rodzinę, który zgłaszał się na ochotnika na patrole, ponieważ liczył, że odznaczenie pomoże mu wydobyć ojca z obozu koncentracyjnego; Hirschland, któremu obiecałem, że odwiedzę jego rodzinę." Gdzie schował karteczkę z adresem? Nagle wydało mu się, że to niezmiernie ważne pójść tam natychmiast – jakby to miało jakiś związek z Elżbietą i jakby przez to wszystkie jej sprawy mogły ułożyć się pomyślnie. To było dziecinne, ale jako żołnierz nauczył się wierzyć w niezwykłe zdarzenia. Przeszukał wszystkie kieszenie i wreszcie znalazł kartkę w książeczce wojskowej.
Był to niewielki trzypiętrowy dom. Graeber wdrapał się na trzecie piętro i zadzwonił. Zadzwonił jeszcze dwukrotnie. Wreszcie drzwi uchylono ostrożnie. Blada kobieta wyjrzała przez szparę.
– Czy zastałem panią Hirschland?
– Tak, to ja.
Patrzyła mu prosto w twarz bardzo jasnymi, nieruchomymi oczami.
– Jestem w jednej kompanii z pani synem – powiedział Graeber,
Przyglądała mu się nadal. Miała spojrzenie przerażonego zwierzęcia, osaczonego i gotowego do walki.
– Syn pani prosił mnie, abym panią odwiedził. Jestem tu na urlopie. Dlatego noszę cywilne ubranie.
– Ach tak… – Pani Hirschland szerzej otworzyła drzwi. – Tak, proszę… Proszę wejść, panie…
– Graeber. Ernst Graeber.
Zaprowadziła go do pokoju. Szła bezszelestnie i bardzo lekko. W pokoju, pod ścianą, stała szeroka kanapa na wysokich nóżkach, pokryta niebieską narzutą opadającą z przodu aż do podłogi. Graeber chciał usiąść na kanapie, ale pani Hirschland podsunęła mu krzesło.
– Tu będzie panu wygodniej. Ponieważ tamto… mamy tylko ten jeden pokój… tamto służy za łóżko.
Graeber usiadł na krześle. Pokój był czysty, umeblowany w stylu drobnomieszczańskim. Nad kanapą i na bocznych ścianach wisiało kilka obrazów.
– Jeszcze przed dwoma tygodniami byłem razem z pani synem – powiedział Graeber.
Pani Hirschland nie usiadła. Spojrzenie jej nic nie utraciło ze szklanej martwoty, ale ręce zadrżały niespokojnie.
– Może zechciałby pan… czy mogę… poczęstować pana…
Graeber uświadomił sobie nagle, że bardzo chce mu się pić.
– Dziękuję – powiedział. – Szklankę wody… jeśliby pani miała szklankę wody…
– Tak, oczywiście. – Pani Hirschland rozejrzała się po pokoju. – Tak, pójdę… do kuchni… w tej chwili… pójdę i przyniosę…
W drzwiach raz jeszcze się rozejrzała.
“Co jej jest?" – pomyślał Graeber. Przywykł do tego, że ludzie się boją, ale to było coś więcej niż zwykły strach.