– Nie dla mnie. Dla szefa.
– Zobaczę. Wiesz może, czy do wojennego ślubu narzeczona potrzebuje specjalnych dokumentów?
– Nie mam pojęcia. Ale sądzę, że nie. To powinni szybko załatwić. – Pisarz spojrzał na zegarek. – Idź zaraz do magazynu. Szef tam teraz jest.
Graeber poszedł do wskazanego mu bloku; magazyn znajdował się na poddaszu. Feldfebel był gruby i miał oczy różnego koloru: jedno – naturalnie niebieskie, niemal liliowe jak fiołek, drugie – jasne, brązowe.
– Czego się tak gapicie? – warknął. – Nie widzieliście szklanego oka?
– Owszem. Ale nigdy o tak odmiennym kolorze.
– To nie moje, idioto! – Feldfebel wskazał na niebieskie błyszczące oko. – Pożyczyłem od kolegi. Moje upadło mi wczoraj na podłogę. Było brązowe. To świństwo nic nie warte. Należałoby je robić z celuloidu.
– Wtedy byłoby łatwopalne.
Feldfebel zlustrował odznaczenia Graebera i wyszczerzył zęby.
– To niby racja. Ale mimo to nie mam dla was munduru. Bardzo mi przykro. Wszystkie są jeszcze gorsze od waszego.
Spojrzał na Graebera przenikliwie niebieskim okiem. Brązowe patrzyło tępo. Graeber położył na stole paczkę papierosów od Bindinga. Feldfebel łypnął brązowym okiem, odszedł i powrócił z kurtką mundurową.
– To wszystko, co mam.
Graeber nawet nie dotknął kurtki. Wyjął z kieszeni małą, płaską butelkę koniaku, którą zabrał ze sobą na wszelki wypadek, i postawił obok papierosów. Feldfebel zniknął i wrócił z lepszą kurtką i prawie nowymi spodniami. Graeber sięgnął najpierw po spodnie, jego własne były mocno połatane. Odwrócił te nowe i zauważył, że magazynier położył je tak, aby zakryć wielką jak dłoń plamę. Popatrzył bez słowa na plamę, a potem na koniak.
– To nie krew – powiedział feldfebel. – To najlepszy gatunek oliwy. Żołnierz, który je nosił, przyjechał z Włoch. Trochę benzyny i plama zniknie.
– Jeśli to takie proste, dlaczego on sam ich nie wyczyścił, tylko je wymienił?
Feldfebel pokazał zęby w uśmiechu.
– Rozsądne pytanie. Ale tamten żołnierz chciał mundur śmierdzący frontem. Coś takiego jak wasz. Dwa lata siedział w jakiejś kancelarii w Mediolanie, a swojej narzeczonej pisał listy z frontu. Nie mógł przyjechać do domu w nowych spodniach, na które wylała się tylko miska sałaty. To najlepsze spodnie, jakie są w magazynie. Naprawdę.
Graeber mu nie wierzył; ale nie miał przy sobie nic więcej, aby wytargować coś lepszego. Mimo to potrząsnął głową.
– A więc dobrze – powiedział feldfebel. – Inna propozycja. Nie potrzebujecie wymieniać. Zostawcie sobie wasze stare łachy. W ten sposób otrzymacie dodatkowy mundur. Zgoda?
– Nie potrzebuje pan starego, żeby ilość się zgadzała?
Feldfebel machnął lekceważąco ręką. Jego niebieskie oko pochwyciło promień słońca, który wpadł przez zakurzone okno. – Ilość już od dawna się nie zgadza. Co się w ogóle jeszcze zgadza? Może wy wiecie?
– Nie.
– No więc – powiedział feldfebel.
Przechodząc koło szpitala miejskiego Graeber nagle się zatrzymał. Przypomniał sobie Mutziga. Obiecał, że go odwiedzi. Przez chwilę wahał się; ale w końcu wszedł. Ogarnęło go nagle przesądne uczucie, że przekupi los dobrym uczynkiem.
Amputowani zajmowali pierwsze piętro. Parter przeznaczono dla ciężko rannych i niedawno operowanych, którzy nie opuszczali łóżek; stąd można ich było szybciej znosić do schronów w czasie nalotów. Amputowani nie uchodzili za bezradnych, dlatego też ulokowano ich wyżej. Podczas alarmu mogli sobie wzajemnie pomagać. Beznogi kaleka obejmował za szyję dwóch bezrękich i ci znosili go do schronu, podczas gdy personel szpitalny zajęty był ratowaniem ciężko rannych.
– To ty? – powiedział Mutzig do Graebera. – Nigdy bym nie uwierzył, że się zjawisz.
– Ja też nie. Ale, jak widzisz, przyszedłem.
– To ładnie z twojej strony. Stockmann też jest z nami. Byliście razem w Afryce, prawda?
– Tak.
Stockmann stracił prawą rękę. Wraz z dwoma innymi kalekami grał w skata.
– Ernst – powiedział – co się z tobą dzieje? – Wzrok jego ślizgał się badawczo po Graeberze. Mimo woli szukał rany.
– Nic – odparł Graeber. Wszyscy mu się przyglądali tak samo jak Stockmann. – Mam urlop – powiedział zażenowany. Czuł się niemal winny, że nic mu nie jest.
– Myślałem, że dosyć oberwałeś w Afryce, aby na stałe wrócić do domu.
– Wyła tali mnie, a potem wysłali do Rosji.
– Miałeś szczęście. Właściwie – ja także. Wszyscy inni dostali się do niewoli. Już nie można ich było ewakuować. – Stockmann wymachiwał swym kikutem. – Jeśli takie coś można nazwać szczęściem.
Żołnierz siedzący pośrodku plasnął kartami w stół.
– Gramy czy ględzimy? – spytał grubiańsko.
Graeber zauważył, że tamten nie ma obu nóg. Amputowane były bardzo wysoko. U prawej ręki brakowało dwóch palców. Pozbawione rzęs powieki były nowe, czerwone i błyszczące; robiły wrażenie spalonych.
– Grajcie dalej – powiedział Graeber. – Mam czas.
– Jeszcze tylko tę rundkę – oświadczył Stockmann. – Zaraz skończymy.
Graeber przysiadł na oknie obok Mutziga.
– Nie zwracaj uwagi na Arnolda – szepnął Mutzig. – Ma dzisiaj swój zły dzień.
– To ten pośrodku?
– Tak. Wczoraj odwiedziła go żona. Po jej wizycie zawsze jest przez kilka dni w złym humorze.
– Co ty tam wygadujesz? – zawołał w ich stronę Arnold.
– Mówimy o dawnych czasach. To chyba wolno, nie?
Arnold warknął coś i grał dalej.
– Zazwyczaj jest tu całkiem przyjemnie i bardzo wesoło – zapewniał Mutzig skwapliwie. – Wiesz, Arnold był murarzem, dla niego to nie takie proste. A żona go zdradza; matka mu o tym powiedziała.
Stockmann cisnął karty na stół.
– Przeklęty pech! Solo żołędne było murowane. Kto by przypuszczał, że wszystkie trzy walety są na jednym ręku!
Arnold zachichotał i na nowo potasował karty.
– Czasem zastanawiamy się, co dla człowieka, który chce się żenić, byłoby lepiej – stracić rękę czy nogę – powiedział Mutzig. – Stockmann powiada, że lepiej rękę. Ale jak jedną ręką trzymać kobietę w łóżku? A trzymać ją przecież trzeba.
– To nie takie ważne. Grunt, że żyjesz.
– Racja, ale nie możesz się tym pocieszać przez całe życie. A po wojnie to się zmieni; nie będziesz już bohaterem, tylko kaleką.
– Nie sądzę. Poza tym istnieją wspaniałe protezy.
– Nie to miałem na myśli – powiedział Mutzig. – Nie mówię o pracy.
– Właśnie dlatego musimy wygrać wojnę – oświadczył nagle Arnold głośno. Przysłuchiwał się rozmowie. – Niechaj inni też nadstawią gnaty. My zrobiliśmy dosyć. – Rzucił nieprzyjazne spojrzenie na Graebera. – Gdyby wszyscy dekownicy byli na froncie, nie musielibyśmy się stale cofać.
Graeber nie odpowiedział. Z amputowanymi nie można się spierać; kto stracił rękę lub nogę, zawsze ma rację. Można się sprzeczać z kimś, kto ma postrzał płuc albo chodzi z odłamkiem w żołądku i jest może jeszcze w większym stopniu kaleką; ale – choć to i dziwne – z amputowanym nie.
Arnold grał dalej.
– Jak sądzisz, Ernst – spytał Mutzig po chwili. – Mam dziewczynę w Monastyrze; pisujemy do siebie. Ona przypuszcza, że dostałem postrzał w nogę. Nic jej o tym nie pisałem.
– Odczekaj jeszcze. I bądź zadowolony, że nie musisz wracać na front.
– Jestem zadowolony, ale nie mogę być nim wiecznie.
– Rzygać mi się chce, kiedy was słucham – powiedział do Mutziga jeden z kibiców siedzących koło karciarzy. – Uchlejcie się i zachowujcie jak mężczyźni.