– Wszystko załatwione – potwierdził urzędnik. – Gdzie jest panna Kruse?
Graeber położył czapkę na parapecie okienka. Obejrzał się szukając Elżbiety. Sala pełna była ludzi, jej jednak nie widział. Potem zauważył, że czapka jego leży przy okienku; przypomniał sobie, że był to umówiony znak.
– Chwileczkę – powiedział szybko. – Zaraz ją przyprowadzę.
Spiesznie przepchnął się między ludźmi; może dogoni ją jeszcze na ulicy. Ale gdy dotarł do wyjścia, stała spokojnie za kolumną i czekała.
– Chwała Bogu, jesteś tutaj! Wszystko w porządku. Wszystko w porządku, Elżbieto.
Weszli z powrotem. Urzędnik wręczył Elżbiecie papiery.
– Czy pani jest córką radcy sanitarnego Kruse?
– Tak.
Graeber wstrzymał oddech.
– Znam pani ojca – powiedział urzędnik.
Elżbieta spojrzała na niego.
– Wie pan coś o nim? – spytała po chwili.
– Nie więcej niż pani. Nic pani o nim nie słyszała?
– Nie.
Urzędnik zdjął okulary. Miał wodnistoniebieskie oczy krótkowidza.
– Bądźmy dobrej myśli. – Podał rękę Elżbiecie. – Wszystkiego najlepszego. Sam się zająłem pani sprawą i załatwiłem ją na własną odpowiedzialność. Może pani jeszcze dzisiaj wziąć ślub. Ja już wszystko przygotuję. Jeśli pani chce, nawet zaraz.
– Zaraz – powiedział Graeber.
– Dziś w południe – odparła Elżbieta. – Czy byłoby możliwe o godzinie drugiej?
– Załatwię to pani. Państwo muszą pójść do sali gimnastycznej w szkole miejskiej. Tam mieści się obecnie Urząd Stanu Cywilnego.
– Dziękuję.
Zatrzymali się przy wyjściu.
– Dlaczego nie zaraz? - spytał Graeber. – Nic by już nie mogło stanąć na przeszkodzie.
Elżbieta uśmiechnęła się.
– Muszę mieć trochę czasu, aby się przygotować, Ernst. Nie rozumiesz tego?
– Tylko w połowie.
– Połowa wystarczy. Przyjdź po mnie kwadrans przed drugą.
Graeber zawahał się.
– Wszystko poszło tak gładko, a ja już wyobrażałem sobie najgorsze! Sam nie wiem, dlaczego tak się denerwowałem. Byłem trochę śmieszny, prawda?
– Nie.
– Myślę, że jednak tak.
Elżbieta potrząsnęła głową.
– Ojciec także uważał, że ludzie, którzy go ostrzegają, są śmieszni, że w dzisiejszych czasach nic podobnego nie może się zdarzyć – a jednak się stało. Mieliśmy szczęście, Ernst, to wszystko.
O kilka ulic dalej Graeber znalazł zakład krawiecki. Siedział tam podobny do kangura mężczyzna i szył mundur.
– Czy może mi pan wyczyścić spodnie? – spytał Graeber.
Mężczyzna podniósł wzrok.
– Tu jest zakład krawiecki, nie pralnia.
– To widzę. Ale chodzi mi także o odprasowanie munduru.
– Tego, który pan ma na sobie?
– Tak.
Krawiec mruknął coś pod nosem i wstał. Obejrzał plamę na spodniach.
– To nie krew – powiedział Graeber – tylko oliwa. Wywabi pan benzyną.
– Jeśli pan tak dobrze wie, dlaczego pan sam tego nie zrobi? Takich plam benzyną się nie wyczyści.
– Bardzo możliwe. Pan zapewne lepiej się na tym zna. Ma pan coś, w co mógłbym się tymczasem przebrać?
Krawiec poszedł za kotarę i wrócił z parą kraciastych spodni i białą marynarką.
– Jak długo to potrwa? – zapytał Graeber. – Mundur potrzebny mi jest do ślubu.
– Godzinę.
Graeber przebrał Się.
– W takim razie wrócę za godzinę.
Kangur spojrzał na niego podejrzliwie. Spodziewał się, że Graeber poczeka w zakładzie.
– Mój mundur jest dobrym zastawem – oświadczył Graeber. – Nie ucieknę.
Krawiec wyszczerzył niespodziewanie zęby.
– Pana mundur stanowi własność państwa, młody człowieku. Ale może pan sobie iść. I niech się pan ostrzyże. To konieczne, jeśli pan bierze ślub.
– Słusznie.
Graeber poszedł do fryzjera. Przywitała go koścista kobieta.
– Mój mąż jest na froncie – powiedziała. – Zastępuję go przez ten czas. Niech pan usiądzie. Golenie?
– Strzyżenie. Czy pani to także potrafi?
– Mój Boże! Umiem to tak dobrze, że już niemal znowu zapomniałam. Czy umyć głowę? Mamy jeszcze doskonałe mydło.
– Owszem, proszę też umyć głowę.
Kobieta była dosyć silna. Przystrzygła Graeberowi włosy i dokładnie tarła mu głowę mydłem i szorstkim ręcznikiem.
– Życzy pan sobie brylantynę? – spytała. – Mamy francuską.
Graeber spojrzał półsennie w lustro i przeraził się. Miał wrażenie, że mu uszy urosły, tak krótko przystrzyżone miał włosy na skroniach.
– Brylantynę? – powtórzyła kobieta rozkazująco.
– Jaki ma zapach? – Graeber przypomniał sobie sól kąpielową Alfonsa.
– Zwykły zapach brylantyny. Jakiżby inny? To francuska.
Graeber wziął słoik i powąchał. Brylantynę czuć było starym zjełczałym tłuszczem. No tak, czasy zwycięstw dawno już minęły. Popatrzył na swoje włosy; tam, gdzie były dłuższe, sterczały kosmyki.
– Dobrze, niech będzie brylantyna. Ale tylko troszeczkę.
Zapłacił i poszedł z powrotem do krawca.
– Za wcześnie pan przyszedł – burknął kangur.
Graeber nie oponował. Usiadł i przyglądał się, jak krawiec prasuje. Było tu tak ciepło, że ogarnęła go senność. Wojna stała się nagle bardzo odległa. Muchy bzykały leniwie, żelazko syczało; maleńką izdebkę wypełnił niezwykły, dawno zapomniany spokój.
– To wszystko, co mogę zrobić.
Krawiec podał spodnie. Plama zniknęła niemal zupełnie.
– Wspaniale – powiedział Graeber. Spodnie czuć było benzyną; ale o tym nie wspomniał. Przebrał się szybko.
– Kto pana strzygł? – spytał krawiec.
– Pewna kobieta, której mąż jest na wojnie.
– Wygląda, jakby pan to sam robił. Czekaj pan. – Kangur przyciął mu kilka kosmyków.
– Tak, teraz ujdzie.
– Ile płacę?
Krawiec machnął ręką.
– Tysiąc marek albo nic. A więc nic. Prezent ślubny.
– Dziękuję. Wie pan, gdzie tu jest jakaś kwiaciarnia?
– Na Spichernstrasse.
Sklep był otwarty. Stały w nim dwie kobiety i targowały się ze sprzedawczynią o wieniec.
– Prawdziwe szyszki jodłowe! – powiedziała sprzedawczyni. – One zawsze są droższe.
Jedna z kupujących spojrzała na nią z oburzeniem. Jej zwiotczałe, pomarszczone policzki drżały.
– To zdzierstwo – zawołała. – Zdzierstwo! Chodź, Mina! Gdzie indziej znajdziemy tańsze wieńce.
– Więc niech pani nie bierze – oświadczyła sprzedawczyni uszczypliwie. – Na ten towar nie brak amatorów.
– Przy tych cenach?
– A tak, przy tych cenach. Nigdy nie mam dosyć zapasów, moje panie, i co wieczór wszystko jest wyprzedane.
– W takim razie bogaci się pani na wojnie.
Obie kobiety wyszły z hałasem. Sprzedawczyni zaczerpnęła gwałtownie powietrza, jakby chciała za nimi coś zawołać; potem zwróciła się do Graebera. Dostała nagle wypieków na twarzy.
– A pan? Wieńce czy ozdoby na trumnę? Jak pan widzi, nie mamy wielkiego wyboru, ale wiązanki jedliny są bardzo ładne.
– Nie chcę nic na pogrzeb.
– Tylko co? – spytała sprzedawczyni zdumiona.
– Chciałbym kupić kwiaty.
– Kwiaty? Mam lilie…
– Nie lilie. Coś do ślubu.
– Lilie doskonale pasują do ślubu, proszę pana! To symbol niewinności i dziewictwa.
– No tak… Ale czy nie ma pani róż?
– Róż? O tej porze? Skąd? W cieplarniach hoduje się teraz warzywa. W ogóle trudno cokolwiek dostać.
Graeber chodził po sklepie. Wreszcie za jakimś wieńcem w kształcie swastyki znalazł pęk żonkilów.