Patrzyli w stronę lasu. Drzewa wokół polany obwieszone były paskami, które powiewały na gałęziach, błyszczały i wirowały na wietrze. Słońce przedarło się przez zwały chmur i przemieniło wszystko w migotliwą bajkę. To, co sfrunęło wśród szalejącej śmierci i przeraźliwego wycia zniszczenia, zwisało teraz z drzew bezgłośnie i połyskliwie, było srebrem i blaskiem, i wspomnieniem dziecięcych baśni i święta pokoju.
Elżbieta oparła się o Graebera.
– Przyjmijmy to tak, jak wygląda, nie zastanawiając się, co to oznacza w rzeczywistości.
– Dobrze. – Graeber wyjął z kieszeni płaszcza książkę od Pohlmanna. – Nie możemy wyjechać w podróż poślubną, Elżbieto. Ale Pohlmann dał mi tę książkę – album Szwajcarii. Kiedyś, po wojnie, pojedziemy tam i wszystko sobie powetujemy.
– Szwajcaria! Kraj, gdzie nocą pali się jeszcze światło.
Graeber otworzył książkę.
– W Szwajcarii też już nie ma światła. Mówiono o tym w koszarach. Nasz rząd wystosował ultimatum, żądając wygaszenia świateł. I Szwajcaria musiała się zgodzić.
– Dlaczego?
– Nie mieliśmy nic przeciwko temu, póki sami przelatywaliśmy nad Szwajcarią. Ale teraz przelatują nad nią także i inni. Z bombami na Niemcy. Widząc oświetlone miasta pilot łatwiej może się orientować. Dlatego.
– A więc i tam już się skończyło.
– Tak. Ale jedno przynajmniej wiemy na pewno: jeśli po wojnie pojedziemy kiedyś do Szwajcarii, wszystko tam będzie jeszcze dokładnie takie samo jak w tej książce. Gdybyśmy mieli tu album Włoch, Francji lub Anglii, nie bylibyśmy tego pewni.
– To samo byłoby z albumem Niemiec.
– Masz rację.
Przerzucali kartki.
– Góry – powiedziała Elżbieta. – Czy w Szwajcarii są tylko same góry? Nie ma tam ciepła ani słońca?
– Owszem. Tutaj jest włoska Szwajcaria.
– Locarno. Tam odbyła się wielka konferencja pokojowa, prawda? Konferencja, na której postanowiono, że nigdy już nie będzie wojen.
– Tak mi się zdaje.
– Nie na długo to pomogło.
– Nie. Tutaj jest Locarno. Przyjrzyj się. Palmy, stare kościoły, a to Lago Maggiore. A tu są wyspy i azalie, i mimozy, i słońce, i pokój.
– Tak. Jaka to miejscowość?
– Porto Ronco.
– Dobrze – powiedziała Elżbieta sennie i odsunęła książkę. – Zapamiętajmy ją sobie. Pojedziemy tam kiedyś. Teraz nie chcę już podróżować.
Graeber zamknął album. Spojrzał na połyskujące srebro między drzewami, a potem otoczył Elżbietę ramieniem. Czuł, jak tuli się do niego, a wraz z nią – leśna ziemia, trawa i pnącze, i czerwony kwiat o wąskich, delikatnych płatkach, które stawały się coraz większe i większe, aż wypełniły sobą cały horyzont – i oczy jego się zamknęły.
Wiatr zamarł. Szybko ściemniło się. Z oddali dobiegało ciche dudnienie. “Artyleria – pomyślał Graeber w półśnie – ale skąd bije? Gdzie ja jestem? Gdzie front? – Potem, gdy poczuł obok siebie Elżbietę, odetchnął z ulgą. – Gdzie tu są stanowiska artylerii? To chyba ćwiczenia?”
Elżbieta poruszyła się.
– Gdzie są? – szepnęła sennie. – Bombardują czy lecą dalej?
– To nie samoloty.
Dudnienie powtórzyło się. Graeber usiadł i nasłuchiwał.
– To nie bomby ani działa, ani samoloty, Elżbieto – powiedział. – To burza.
– Czy nie za wcześnie?
– Burze nie stosują się do przepisów.
Spostrzegli teraz pierwsze błyskawice. Wydawały się blade i sztuczne po tym, co widywali w czasie innych burz, burz spowodowanych przez ludzi, a grzmot również trudno było porównać z wyciem eskadry samolotów, a cóż dopiero z łoskotem bombardowania.
Zaczęło padać. Biegli przez polankę chroniąc się pod jodłami. Cienie zdawały się biec za nimi. Szum deszczu w koronach drzew brzmiał jak dźwięk oklasków dalekiego tłumu; w płowym świetle Graeber spostrzegł, że włosy Elżbiety pełne są srebrnych nitek strąconych z gałęzi. Wyglądały jak siatka, w której więzły błyskawice.
Wyszli z lasu i natrafili na przystanek tramwajowy, kryty daszkiem, pod którym tłoczyli się ludzie. Obok stało kilku esesowców. Byli młodzi i gapili się na Elżbietę.
Po półgodzinie deszcz ustał.
– Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy – powiedział Graeber. – W którą stronę iść?
– Na prawo.
Przecięli ulice i skręcili w mroczną aleję. Przed nimi długi szereg ludzi w pasiakach zajęty był układaniem rur.
Elżbieta wyprostowała się nagle i skierowała w stronę robotników. Szła powoli, tuż koło nich, zaglądając im w twarze, jakby kogoś szukała. Graeber zauważył teraz, że ludzie ci mieli numery na ubraniach; byli to więźniowie z obozu koncentracyjnego. Pracowali w milczeniu i prędko, nie podnosząc wzroku. Głowy ich wyglądały jak trupie czaszki, a ubrania luźno wisiały na wychudzonych ciałach. Dwóch omdlałych leżało koło zabitej deskami budki z wodą sodową.
– Hej, tam! – wrzasnął któryś z esesowców. – Jazda stąd! Tu nie wolno chodzić!
Elżbieta udawała, że nie słyszy. Tylko przyspieszyła kroku i wpatrywała się w martwe oblicza więźniów.
– Zawracać! Hej tam! Natychmiast! Do diabła, czy pani nie słyszy?
Esesowiec zbliżał się klnąc.
– O co chodzi? – spytał Graeber.
– O co chodzi? Macie watę w uszach czy co?
Graeber spostrzegł, że nadchodzi jeszcze jeden esesowiec, oberscharfuhrer. Obawiał się zawołać Elżbietę – wiedział, że nie zawróci.
– Szukamy tu czegoś – powiedział do esespwca.
– Czego? Gadać mi tu zaraz!
– Zgubiliśmy broszkę. W kształcie żaglowca, wysadzaną brylantami. Przechodziliśmy tędy wczoraj wieczorem i prawdopodobnie tutaj zgubiliśmy. Może pan ją widział.
– Co?
Graeber powtórzył swoje kłamstwo. Zauważył, że Elżbieta minęła już połowę szeregu.
– Nic tutaj nie znaleziono – oświadczył oberscharfuhrer.
– On coś kręci – powiedział esesowiec. – Ma pan dokumenty?
Przez chwilę Graeber patrzył na niego w milczeniu. Chętnie by go powalił na ziemię. Esesowiec nie miał więcej niż dwadzieścia lat. “Steinbrenner – pomyślał Graeber. – Heini. Ten sam typ.”
– Mam nie tylko dokumenty, ale nawet bardzo dobre dokumenty – odparł. – A poza tym, obersturmbannfuhrer Hildebrandi jest moim dobrym przyjacielem, jeśli to pana interesuje.
Esesowiec zaśmiał się szyderczo.
– I co jeszcze? Fuhrer może też?
– Fuhrer nie.
Elżbieta dotarła już niemal do końca szeregu. Graeber powoli wyciągnął z kieszenie świadectwo ślubu.
– Niech pan ze mną podejdzie do latarni. Umie pan czytać? Widzi pan podpis mojego świadka? I datę? Dzisiejsza. Wystarczy to panu?
Esesowiec gapił się na dokument. Oberscharfuhrer zajrzał mu przez ramię.
– To podpis Hildebrandta – potwierdził. – Poznaję. Ale mimo to nie wolno panu tędy chodzić. To wzbronione. Nic nie poradzimy. Bardzo mi przykro z powodu pańskiej broszki.
Elżbieta skończyła przegląd.
– Mnie również – odparł Graeber. – Naturalnie, jeśli to zakazane, nie będziemy tu nadal szukali. Rozkaz to rozkaz.
Poszedł naprzód, aby dogonić Elżbietę. Oberscharfuhrer nie odstępował go jednak.
– Może jeszcze znajdziemy tę broszkę. Dokąd ją odesłać?
– Do Hildebrandta, to najprostsze.
– Dobrze – powiedział oberscharfuhrer z szacunkiem. – Nie znalazła pani? – spytał Elżbietę.
Spojrzała na niego, jakby zbudzona ze snu.
– Opowiedziałem panu oberscharfuhrerowi o broszce, którą tu zgubiliśmy – zaczął szybko Graeber. – Jeśli ją znajdą, odeślą do Hildebrandta.
– Dziękuję – odparła Elżbieta zdumiona.
Oberscharfuhrer skinął głową.
– Może pani na nas polegać! My, esesowcy, jesteśmy dżentelmenami.