Выбрать главу

Elżbieta obrzuciła wzrokiem więźniów. Oberscharfuhrer to zauważył.

– Jeśliby któraś z tych świń ją ukryła, my i tak znajdziemy – oświadczył rycersko. – Będziemy ich rewidować, aż im się niedobrze zrobi.

Elżbieta drgnęła.

– Wcale nie jestem pewna, że ją tutaj zgubiłam. To mogło być tam dalej, w lesie. Sądzę nawet, że to raczej tam.

Oberscharfuhrer wyszczerzył zęby. Elżbieta zaczerwieniła się.

– Chyba raczej w lesie – powtórzyła.

Oberscharfuhrer wyszczerzył zęby jeszcze bardziej.

– Tamten teren już do nas nie należy – oświadczył.

Graeber stał tuż obok wychudłej czaszki jakiegoś schylonego więźnia. Wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął paczkę papierosów i upuścił ją na ziemię, odwracając się równocześnie.

– Jutro poszukamy w lesie – powiedział do oberscharfuhrera. – Możliwe, że tam ją zgubiliśmy. Bardzo dziękuję.

– Nie ma za co. Heil Hitler! I serdeczne życzenia z okazji ślubu.

– Dziękujemy.

Szli obok siebie w milczeniu, aż więźniowie zniknęli im z oczu. Perłowe pasmo chmur przeciągało po rozjaśnionym niebie jak klucz flamingów.

– Nie powinnam była tam chodzić – powiedziała Elżbieta. – Wiem o tym.

– To nie szkodzi. Człowiek już taki jest. Ledwo uda mu się uniknąć jednego niebezpieczeństwa, a już ryzykuje następne.

Skinęła głową.

– Uratowałeś nas tą historią z broszką. I Hildebrandtem. Jesteś doprawdy doskonałym kłamcą.

– To jedyne – odparł Graeber – co w ciągu ostatnich dziesięciu lat doprowadziliśmy do perfekcji. A teraz chodźmy do domu. Mam pełne urzędowe prawo zamieszkać u ciebie. Utraciłem mój dom w koszarach, a dzisiaj po południu wyprowadziłem się od Alfonsa; teraz chcę wreszcie pójść do domu. Chcę jak wielki pan wylegiwać się w łóżku, podczas gdy ty jutro rano pobiegniesz do pracy, aby zarobić na chleb dla rodziny.

– Nie idę jutro do fabryki. Dostałam dwa dni urlopu.

– I mówisz to dopiero teraz?

– Chciałam ci powiedzieć jutro rano.

Graeber potrząsnął głową.

– Tylko bez niespodzianek! Nie mamy na to czasu. Potrzebujemy każdej minuty, aby się cieszyć. I zaraz zaczynamy. Jest coś na śniadanie czy mam pójść do Alfonsa?

– Wystarczy nam.

– Dobrze. Urządzimy sobie huczne śniadanie. Jeśli chcesz, nawet przy dźwiękach marsza Hohenfriedberger. A gdy pani Lieser wpadnie do nas, pełna wściekłości i świętego oburzenia, podsuniemy pod jej rozczarowany, szpiclowski nos świadectwo ślubu. Ależ ona zrobi oczy, gdy zobaczy nazwisko naszego esesowskiego świadka!

Elżbieta uśmiechnęła się.

– Może wcale nie urządzi takiej awantury. Przedwczoraj, gdy dawała mi funt cukru, który zostawiłeś, powiedziała nagle, że jesteś porządnym człowiekiem. Bóg wie, skąd ta nagła zmiana! A może ty wiesz?

– Nie mam pojęcia. Prawdopodobnie – korupcja. To jest druga dziedzina, którą w ciągu ostatnich dziesięciu lat doprowadziliśmy do perfekcji.

XX

Nalot nastąpił w południe. Był szary, ciepły dzień, pełen bujnego rozkwitu i wilgoci. Chmury wisiały nisko, a płomienie wybuchów strzelały w górę, jak gdyby ziemia ciskała je z powrotem w niewidzialnego wroga, aby jego własną bronią strącić go w wir ognia i zniszczenia.

Była to pora przerwy obiadowej, a więc wzmożonego ruchu na ulicach. Komendant obrony przeciwlotniczej skierował Graebera do najbliższego schronu. Graeber przypuszczał, że skończy się na alarmie, gdy jednak usłyszał pierwsze wybuchy, zaczął przeciskać się przez tłum, aż dotarł do wyjścia. W chwili gdy otwarto drzwi, aby wpuścić ludzi, wyskoczył na ulicę.

– Wracaj pan! – krzyknął za nim komendant obrony przeciwlotniczej.

– Nikomu nie wolno pozostawać na ulicy! Tylko służbie obrony przeciwlotniczej!

– Ja też jestem z obrony przeciwlotniczej!

Pobiegł w kierunku fabryki. Nie wiedział, czy zdoła dotrzeć do Elżbiety, ale wiedział, że fabryki stanowią główny cel nalotów, i chciał przynajmniej spróbować wydostać ją stamtąd.

Skręcił za róg. Przed nim, na końcu ulicy, uniósł się w górę jakiś dom. W powietrzu rozleciał się na kawałki, które w szalejącym huku zdawały się spadać cicho i powoli. Graeber leżał w rynsztoku, rękami przyciskając uszy. Podmuch następnej eksplozji chwycił go jak olbrzymia ręka i odrzucił o kilka metrów. Kamienie sypały się wokół niego jak deszcz. W ogólnym zgiełku one również spadały bezgłośnie. Podniósł się, zatoczył, potrząsnął głową, pociągnął się za uszy i uderzył w czoło, aby oprzytomnieć. Z minuty na minutę ulica przed nim zamieniała się w burzę płomieni. Nie mógł się przedostać; zawrócił.

Naprzeciw niemu pędzili ludzie z otwartymi ustami i przerażeniem w oczach. Krzyczeli coś, ale ich nie słyszał. Przebiegali obok niego jak głuchoniemi. Na końcu kuśtykał jakiś mężczyzna z drewnianą nogą, niosąc duży zegar z kukułką, którego ciężarki wlokły się po ziemi. Za nim gnał skulony owczarek. We wnęce domu stała pięcioletnia może dziewczynka. Przyciskała do siebie niemowlę. Graeber zatrzymał się.

– Leć do najbliższego schronu! – zawołał. – Gdzie twoi rodzice? Dlaczego cię tu zostawili?

Dziewczynka nawet nie podniosła głowy i coraz mocniej tuliła się do ściany. Graeber spostrzegł nagle komendanta obrony przeciwlotniczej, który bezgłośnie krzyczał coś do niego. Graeber odkrzyknął mu, sam siebie nie słysząc. Tamten krzyczał bezgłośnie nadal i dawał jakieś znaki. Graeber machnął ręką i wskazał na dzieci. Była to niesamowita pantomima. Komendant usiłował zatrzymać go jedną ręką, a drugą pochwycił dzieci. Graeber wyrwał się. W panującym tumulcie miał przez chwilę uczucie, że nic nie waży i może robić gigantyczne skoki, a zaraz potem jakby był z miękkiego ołowiu i olbrzymie młoty rozbijały go na miazgę.

Szafa z otwartymi drzwiami pożeglowała nad nim niby niezgrabny, przedpotopowy ptak. Potężny prąd powietrza chwycił go i wcisnął w wir, z ziemi trysnęły płomienie, jaskrawa żółtość zalała niebo, spłonęła w jeszcze intensywniejszą biel i runęła w dół jak oberwanie chmury. Graeber oddychał ogniem, w płucach czuł żar, upadł, wcisnął głowę w ramiona, wstrzymał oddech, aż głowa zdawała się pękać. Spojrzał w górę: do załzawionych, piekących oczu napływał powoli obraz, nabierał kształtu i wyostrzał się. Rozdarta, poplamiona ściana zawaliła się nad jakimiś schodami, a na schodach, nadziane na strzaskane stopnie, leżało ciało pięcioletniej dziewczynki w wysoko zadartej, krótkiej kraciastej spódniczce; gołe, rozrzucone nogi, ramiona rozłożone, jakby została ukrzyżowana, pierś przeszyta kawałkiem żelaznej poręczy, której drugi koniec sterczał jej z pleców. Obok niej, jakby miał o wiele więcej stawów niż za życia, leżał komendant obrony przeciwlotniczej, z urwaną głową, zwiotczały i prawie nie spływający już krwią, skurczony, z nogami zarzuconymi na ramiona, jak martwy człowiek-wąż. Niemowlęcia nie było widać. Zapewne ciśnięte zostało gdzieś w huragan, który teraz zawracał, gorący i płomienisty, gnając przed sobą ogień. Graeber usłyszał czyjś krzyk:

– Świnie! Świnie! Przeklęte świnie! – Spojrzał w niebo, obejrzał się i zdał sobie sprawę, że to on sam tak krzyczał.

Zerwał się i pobiegł dalej. Nie wiedział, w jaki sposób dotarł do placu, gdzie znajdowała się fabryka. Wydawała się nietknięta; tylko po prawej stronie widniał świeży lej. Ani jeden z niskich, szarych budynków nie był trafiony. Zatrzymał go wartownik fabryczny.

– Moja żona tu jest! – krzyknął Graeber. – Puśćcie mnie do środka!

– Nie wolno! Idź pan do najbliższego schronu, tam po drugiej stronie. U wylotu ulicy.