Выбрать главу

– Do diabła, wszystko w tym kraju zabronione!

– Usuń się albo…

Wartownik pokazał w głąb podwórza. Stał tam niski, mały bunkier z żelazobetonu.

– Karabiny maszynowe! I straż! Tacy sami zasrani żołnierze jak i ty! Wejdź, jeśli chcesz, ty bałwanie! Zacznij wojnę domową! Tylko ciebie tu jeszcze brakowało!

Graeber nie czekał na dalsze wyjaśnienia; karabin maszynowy panował nad całym podwórzem.

– Straż! – powiedział wściekły. – Po co? Niedługo pilnować będziecie własnego gówna. Macie tu przestępców? Czego tu pilnujecie, tych waszych przeklętych płaszczy wojskowych?

– Więcej, niż ci się zdaje! – odparł tamten pogardliwie. – Nie tylko płaszcze wojskowe tu robimy! I nie tylko kobiety są tu zatrudnione. W zakładach amunicyjnych pracuje kilkuset więźniów z obozu koncentracyjnego. Zrozumiałeś wreszcie, ty frontowy ciołku?

– Tak. A jakie macie schrony?

– Co mnie obchodzą schrony? Ja muszę stać na ulicy. A co będzie z moją żoną w mieście?

– Czy wasze schrony są bezpieczne?

– Oczywiście. Przecież ludzie potrzebni są w fabryce. A teraz zmykaj! Nikomu nie wolno być na ulicy! Ci w głębi już coś zmiarkowali. Polują na sabotażystów!

Ciężkie wybuchy ustały. Tylko ogień artylerii przeciwlotniczej szalał nadal. Graeber przebiegł na ukos przez plac. Nie poszedł do najbliższego schronu, lecz przykucnął w świeżym leju na skraju placu. Wypłoszył go stamtąd straszliwy duszący smród. Wygramolił się na krawędź i leżał tam obserwując fabrykę.

“To jest inna wojna – pomyślał. – Na froncie żołnierz musi uważać tylko na siebie, a jeśli ma brata w tej samej kompanii, to już wiele; ale tutaj każdy ma rodzinę i strzały wymierzone są nie tylko w niego; trafić mogą każdego z bliskich. To jest podwojona, potrojona, udziesięciokrotniona wojna". Stanęły mu przed oczyma zwłoki pięcioletniej dziewczynki, a potem inne, niezliczone; pomyślał o rodzicach, o Elżbiecie i poczuł skurcz nienawiści do ludzi, którzy to sprawili. Nienawiść ta nie zatrzymywała się na granicy jego kraju i daleka była od wszelkich rozważań i sprawiedliwości.

Zaczęło padać. Krople spływały przez cuchnące, zgwałcone powietrze jak srebrzyste strugi łez. Rozpryskiwały się o ziemię, zostawiając na niej ciemne plamy. Potem nadleciały nowe eskadry bombowców.

Miał wrażenie, że ktoś rozdziera mu pierś. Huk przekształcił się w metaliczne szaleństwo, potem część fabryki, czarna na tle wachlarzowato płonącego światła, uniosła się w powietrze i rozprysła, jakby jakiś olbrzym, bawiąc się pod ziemią, rzucał wysoko w górę zabawkami.

Graeber wpatrywał się w ogień, który wystrzelił białym, żółtym i zielonym płomieniem. Potem pobiegł z powrotem do bramy fabryki.

– Czego tu znowu chcesz? – wrzasnął wartownik. – Nie widzisz, że w nas rąbnęli?

– Gdzie? W którą część? W oddział płaszczy?

– Płaszcze! Bzdura! Oddział płaszczy jest dalej, w głębi.

– Na pewno? Moja żona…

– Pocałuj mnie w dupę razem z twoją żoną! One są wszystkie w schronie! Mamy tu kupę rannych i zabitych! Daj mi spokój!

– Jak to rannych i zabitych? Przecież wszyscy są w schronie?

– Ale nie ci! To więźniowie. Oni nie są w schronie, to chyba jasne! A może przypuszczasz, że dla nich wybudowano specjalny schron?

– Nie – odparł Graeber. – Nie przypuszczam.

– No więc! Nareszcie zmądrzałeś. A teraz nie zawracaj mi głowy! Do diabła, stary żołnierz nie powinien być taki nerwowy. Poza tym chwilowo uspokoiło się. Może już na dobre.

Graeber spojrzał w górę. Szczekały tylko działa przeciwlotnicze.

– Posłuchaj, kolego! Chcę tylko jednego! Chcę wiedzieć, czy oddział płaszczy nie oberwał. Pozwól mi wejść do środka albo sam się zapytaj. Jesteś żonaty?

– No chyba. Przecież ci mówiłem. Myślisz, że nie mam pietra o żonę?

– Więc dowiedz się! Zrób to, a twojej żonie na pewno nic się nie stanie.

Wartownik pokiwał głową.

– Chłopie, masz fioła! A może jesteś Panem Bogiem? – Poszedł do swojej budki i po chwili wrócił. – Telefonowałem. Płaszcze są w porządku. Rąbnęło tylko w tych z obozu koncentracyjnego. A teraz zjeżdżaj! Jak długo jesteś żonaty?

– Pięć dni.

Wartownik wyszczerzył nagle zęby.

– Dlaczego mi od razu nie powiedziałeś? To co innego.

Graeber odszedł.

“Chciałem mieć coś, co by mnie trzymało – pomyślał. – Ale wcale nie przypuszczałem, że gdy się to ma, człowiek jest w dwójnasób wystawiony na ciosy".

Nalot się skończył. Miasto cuchnęło spalenizną i śmiercią i było pełne pożarów: czerwonych, zielonych, żółtych i białych. Niektóre z nich były tylko wężowym pełganiem płomieni ponad zwalonymi ruinami, inne strzelały z dachów wysoko do nieba; były ognie, które niemal pieszczotliwie owiewały stojące jeszcze frontony domów, nieśmiało i ostrożnie je obejmując, inne przemocą wybuchały z otworów okiennych. Były pojedyncze pożary i ściany ognia, i huragany ognia; były płonące trupy i płonący żywi, którzy krzycząc wypadali z domów i jak szaleni latali w koło, przewracali się i czołgali jęcząc ochryple, a potem już tylko drgali i rzęzili, i cuchnęli spalonym mięsem.

– Pochodnie – powiedział ktoś stojący obok Graebera. – Nie można ich uratować. Spalą się żywcem. Opryskało ich to przeklęte świństwo z bomb zapalających; przepala wszystko – skórę, mięso i kości.

– Dlaczego nie można ich ratować?

– Dla każdego trzeba by mieć osobną gaśnicę, a i to nie wiem, czyby pomogło. To diabelstwo przeżera wszystko. Ach, te krzyki!

– Jeżeli nie można ich ratować, powinno się ich natychmiast zastrzelić.

– Strzelaj, a powieszą cię jako mordercę! I spróbuj trafić, kiedy latają w koło jak szaleni! Właśnie całe nieszczęście w tym, że tak pędzą! To dopiero czyni z nich pochodnie. Wiatr, rozumiesz! Biegają i to powoduje wiatr, a wiatr podsyca ogień i w mig stoją w płomieniach.

Graeber spojrzał na mężczyznę. Spod hełmu widać było głęboko osadzone oczy i usta, w których brakowało wielu zębów.

– Sądzisz, że powinni stać spokojnie?

– Teoretycznie byłoby lepiej. Stać albo próbować zdusić płomienie kocami lub czymś podobnym. Ale kto ma od razu koce pod ręką? Albo myśli o tym? I kto będzie spokojnie stał, kiedy płonie?

– Nikt. Czym właściwie jesteś? Z obrony przeciwlotniczej?

– Ale skąd! Należę do brygady pogrzebowej. Rannych ma się rozumieć, też zabieramy, jeśli znajdziemy. Już jedzie nasz wóz. Nareszcie.

Graeber spostrzegł nadjeżdżający między ruinami wóz zaprzężony w siwka.

– Zaczekaj, Gustaw! – zawołał mężczyzna, z którym Graeber rozmawiał. – Tutaj się nie przedostaniesz. Musimy ich przenieść. Masz nosze?

– Dwie pary.

Graeber poszedł z nim. Za murem ujrzał trupy.

“Jak w rzeźni – pomyślał. – Nie, nie jak w rzeźni; rzeźnia jest porządniejsza, zwierzęta są poćwiartowane według przepisów, wykrwawione i wypatroszone". Tutaj zwłoki były rozdarte, zmiażdżone, poszarpane, spalone i upieczone. Wisiały na nich jeszcze strzępki ubrań: rękaw wełnianego swetra, spódnica w grochy, pojedyncza nogawka z brązowego welwetu, biustonosz, w którym tkwiły czarne krwawe piersi. Z boku leżały martwe dzieci, jedno na drugim. Trafione zostały w piwnicy, która nie była dostatecznie umocniona. Ręce, stopy, zmiażdżone głowy z resztkami włosów, wykręcone nogi; a między nimi – teczka szkolna, koszyk z martwym kotem, bardzo blady chłopiec, biały jak albinos, martwy, choć bez rany, rozciągnięty, jakby jeszcze nie miał duszy i czekał, żeby go ożywiono, a przed nim zwłoki czarne, spalone niezbyt głęboko, ale równomiernie, prócz jednej nogi, czerwonej i pokrytej pęcherzami. Nie można już było rozpoznać, czy to mężczyzna, czy kobieta; narządy płciowe i piersi były zwęglone. Złoty pierścionek błyszczał jasno na czarnym pokurczonym palcu.