Выбрать главу

– Oczy – powiedział ktoś. – Pomyśleć, że oczy też się palą!

Zwłoki załadowano.

– Linda – zawodziła jakaś kobieta idąca za noszami. – Linda! Linda!

Zaświeciło słońce. Wilgotne od deszczu ulice błyszczały. Ocalałe drzewa połyskiwały, mokre i jasnozielone. Po deszczu światło było świeże i mocne.

– Tego się nigdy nie przebaczy! – zawołał ktoś za Graeberem.

Odwrócił się. Kobieta w czerwonym, kokieteryjnym kapelusiku wpatrywała się w dzieci.

– Nigdy! – powtórzyła. – Nigdy! Ani w tym, ani w przyszłym życiu!

Nadszedł patrol.

– Rozejść się! Nie zatrzymywać się! Jazda, rozejść się! Naprzód!

Graeber szedł dalej.

“Czego się nie przebaczy? – pomyślał. – Po tej wojnie będzie straszliwie dużo do przebaczenia – i nie do przebaczenia. Okres jednego pokolenia na to nie wystarczy". Widział więcej zabitych dzieci niż te – widział je wszędzie, we Francji, w Holandii, w Polsce, w Afryce, w Rosji; wszystkie miały matki, które po nich płakały, nie tylko niemieckie, oczywiście, o ile jeszcze mogły płakać, a nie zostały uprzednio wymordowane przez SS. Ale dlaczego o tym myśli? Czyż przed godziną sam nie wołał: “Świnie! Świnie!", w stronę nieba, po którym krążyły samoloty?

Dom Elżbiety nie został trafiony, ale bomba zapalająca spadła o dwa domy dalej, wiatr przeniósł płomienie i teraz paliły się już dachy wszystkich trzech.

Dozorca stał na ulicy.

– Dlaczego nikt nie gasi? – spytał Graeber.

Dozorca wskazał szerokim gestem na miasto.

– Dlaczego nikt nie gasi? – odpowiedział pytaniem na pytanie.

– Czy nie ma wody?

– Trochę jeszcze jest. Ale nie ma ciśnienia. Kapie tylko. A do ognia nie możemy się zbliżyć. Dach może lada chwila runąć.

Na ulicy stały krzesła, walizy, kot w klatce na ptaki, obrazy i tobołki z odzieżą. Z okien dolnych pięter ludzie o spoconych, podnieconych twarzach wyrzucali na dwór rzeczy zawinięte w koce i poduszki. Inni biegali po schodach tam i z powrotem.

– Myśli pan, że cały dom spłonie? – spytał Graeber dozorcę.

– Prawdopodobnie, jeśli straż pożarna wkrótce nie przyjedzie. Dzięki Bogu, nie ma wiatru. Na ostatnim piętrze otworzyliśmy wszystkie krany i usunęliśmy łatwopalne przedmioty. Nic więcej nie można było zrobić. Gdzie są właściwie te cygara, które mi pan obiecał. Przydałyby się teraz.

– Jutro – odparł Graeber. – Jutro na pewno.

Spojrzał w górę, na mieszkanie Elżbiety. Nie było jeszcze bezpośrednio zagrożone, dwa piętra dzieliły je od ognia. W oknie obok pokoju Elżbiety spostrzegł pomykającą tu i tam panią Lieser. Mozoliła się nad białym tłumokiem, w którym prawdopodobnie była pościel. W półmroku pokoju wyglądał jak nadmuchany upiór.

– Ja też pójdę pakować rzeczy - powiedział Graeber. – To nie zaszkodzi.

– Słusznie – odparł dozorca.

Na schodach jakiś mężczyzna w binoklach uderzył Graebera ciężkim kufrem w goleń.

– Bardzo przepraszam – powiedział uprzejmie w próżnię i pobiegł dalej.

Drzwi do mieszkania stały otworem. Korytarz zawalony był pakunkami. Pani Lieser przebiegła obok Graebera z zaciśniętymi wargami i łzami w oczach. Wszedł do pokoju Elżbiety i zamknął za sobą drzwi. Usiadł na krześle przy oknie i rozejrzał się. Mieszkanie tchnęło nagle przedziwnym, wyosobnionym spokojem. Graeber siedział przez chwilę bez ruchu, nie myśląc o niczym. Potem poszukał walizek. Znalazł dwie pod łóżkiem i zastanawiał się, co zapakować.

Rozpoczął od sukien Elżbiety. Wyjął z szafy te, które uważał za najbardziej praktyczne. Potem otworzył komodę i wyjął bieliznę i pończochy. Między obuwie wsadził małą paczkę listów. Z ulicy dobiegały okrzyki i hałas. Wyjrzał. Nie była to jednak straż pożarna, tylko mieszkańcy wynoszący swoje rzeczy. Przed zburzonym domem naprzeciwko zobaczył kobietę w nurkowym futrze, siedzącą w czerwonym pluszowym fotelu; przyciskała do piersi małą walizeczkę. “Prawdopodobnie jej biżuteria" – pomyślał i zaczął szukać po szufladach biżuterii Elżbiety. Znalazł kilka drobiazgów: cieniutką złotą bransoletkę i starą broszkę z ametystem. Zapakował również złocistą suknię. Dotykając rzeczy Elżbiety odczuwał odległą tkliwość – tkliwość i lekki wstyd, jakby robił coś niedozwolonego.

Zdjęcie ojca Elżbiety położył na wierzchu do drugiej walizki i zamknął ją. Potem usiadł w fotelu i rozejrzał się. Znowu ogarnął go przedziwny panujący tu spokój. Po chwili przypomniał sobie, że powinien zabrać pościel. Zawinął poduszki i kołdry w prześcieradła i związał tak, jak to robiła pani Lieser. Kładąc tłumok na podłodze spostrzegł za łóżkiem swój tornister. Zapomniał o nim. Gdy go wyciągnął, stalowy hełm zagrzechotał po podłodze, jakby z dołu ktoś mocno stukał w sufit. Nogą przysunął go do rzeczy leżących przy drzwiach, a potem wyniósł wszystko na ulicę.

Domy wypalały się powoli. Straż pożarna nie przyjechała, kilka domów mieszkalnych to była zbyt drobna sprawa. Pierwszeństwo miały płonące fabryki. Zresztą czwarta część miasta stała w płomieniach.

Pogorzelcy uratowali ze swego majątku tyle, ile tylko zdołali. Teraz nie wiedzieli, co z tym robić. Nie mieli środków transportowych ani dachu nad głową. Część ulicy przed płonącymi domami zamknięto. Dalej, po obu stronach, piętrzyły się rzeczy.

Na środku jezdni stały pluszowe fotele, skórzana kanapa, krzesła, pościel i dziecinna kołyska. Jakaś rodzina uratowała cztery krzesła i stół kuchenny i zasiadła wokół niego. Inna odgrodziła sobie kącik na ulicy i broniła go jak swojej własności przed każdym, kto chciał się tamtędy przecisnąć. Dozorca leżał na otomanie w tureckie wzory i spał. Oparty o ścianę domu stał portret Hitlera, stanowiący własność pani Lieser, która skuliła się na swojej pościeli, z dzieckiem na kolanach.

Graeber wywlókł z pokoju Elżbiety biedermeierowski fotel i usiadł w nim, ułożywszy blisko siebie walizki, tornister i resztę rzeczy. Chciał wstawić je do któregoś z nie uszkodzonych domów. W dwóch mieszkaniach w ogóle mu nie odpowiedziano, gdy zadzwonił, choć widział twarze za oknami. Do innych nie wpuszczono go, bo już były przepełnione. W ostatnim jakaś kobieta wrzasnęła na niego:

– Też się panu zachciewa! A później jeszcze tu zamieszkać, co?

Po tych nieudanych próbach zrezygnował. Gdy wrócił do swoich rzeczy, stwierdził, że w czasie jego nieobecności skradziono mu paczkę z chlebem i żywnością. Zauważył potem, że rodzina siedząca przy stole je po kryjomu. Odwracali głowę, pakując kęsy do ust; ale mogło to być również ich jedzenie, którym nie chcieli się z nikim podzielić.

Nagle zobaczył Elżbietę. Przerwała kordon i stała na wolnej przestrzeni, opłomieniona blaskiem ognia.

– Elżbieto, jestem tutaj! – zawołał i zerwał się z fotela.

Odwróciła się. Nie od razu go spostrzegła. Stała ciemna na tle ognia i tylko włosy jej błyskały.

– Tutaj! – zawołał ponownie i pomachał ręką.

Podbiegła do niego.

– Jesteś tutaj! Chwała Bogu!

Przygarnął ją mocno.

– Nie mogłem przyjść po ciebie do fabryki. Musiałem pilnować rzeczy.

– Myślałam, że coś ci się stało.

– Dlaczego miałoby mi się coś stać?

– Przecież i tobie mogło się coś przytrafić!

Oddychała gwałtownie, wsparta o jego pierś.

– Do diabła, wcale mi to na myśl nie przyszło – odparł zaskoczony. – Ja tylko o ciebie się bałem.