Podniosła wzrok.
– Co tu się stało?
– Dach się zapalił.
– A ty? Taka byłam o ciebie niespokojna.
– A ja o ciebie. Usiądź tutaj. Odpocznij.
Wciąż jeszcze oddychała gwałtownie. Na brzegu chodnika spostrzegł wiadro z wodą, obok stała filiżanka. Zaczerpnął wody i podał filiżankę Elżbiecie.
– Masz, napij się.
– Hej tam! Panie! To nasza woda! – zawołała jakaś kobieta.
– I nasza filiżanka – dodał dwunastoletni piegowaty chłopiec.
– Wypij! – powiedział Graeber do Elżbiety i odwrócił się. – A jak jest z powietrzem? Także do was należy?
– Oddaj im ich wodę i filiżankę – powiedziała Elżbieta. – Albo lepiej wylej im całe wiadro na głowę.
Graeber przytknął jej filiżankę do ust.
– Nie, wypij. Biegłaś?
– Tak. Całą drogę.
Znów podszedł do wiadra. Kobieta, która przedtem upominała się o wodę, należała do rodziny siedzącej przy kuchennym stole. Graeber powtórnie napełnił filiżankę, wypił i postawił ją koło wiadra. Nikt nic nie powiedział, ale gdy Graeber odszedł, chłopiec szybko zabrał filiżankę.
– Świnie! – wrzasnął dozorca na ludzi siedzących przy stole. Obudził się, ziewnął i położył z powrotem. Dach pierwszego domu zawalił się.
– Tu masz rzeczy, które dla ciebie zapakowałem – powiedział Graeber. – Prawie wszystkie twoje suknie, fotografię ojca i pościel. Spróbuję wydostać meble. Jeszcze nie jest za późno.
– Zostań tutaj. Niech się spalą.
– Dlaczego? Jeszcze czas.
– Niech się spalą. Wtedy wszystko się skończy. Tak będzie lepiej.
– Co się skończy?
– Przeszłość. Nic z nią nie możemy począć, obciąża nas tylko. Także i to, co było w niej dobrego. Musimy zacząć od nowa. Przeszłość zbankrutowała. Już do niej nie powrócimy.
– Mogłabyś sprzedać meble.
– Tutaj? – Elżbieta rozejrzała się. – Nie będziemy urządzać licytacji na ulicy. Popatrz tylko! Za dużo jest mebli, a za mało mieszkań. Tak jeszcze długo pozostanie.
Deszcz znów zaczął podać grubymi, ciepłymi kroplami. Pani Lieser rozpięła parasol. Jakaś kobieta, która uratowała nowy kapelusz przybrany kwiatami i dla wygody włożyła go na głowę, zdjęła go teraz i schowała pod suknię. Dozorca obudził się znowu i kichnął. Hitler na olejnym portrecie pani Lieser wydawał się płakać kroplami deszczu. Graeber odpiął z tornistra swój płaszcz i płachtę brezentową. Płaszcz zarzucił Elżbiecie na ramiona, płachtą okrył pościel.
– Musimy się rozejrzeć za jakimś noclegiem.
– Może deszcz zagasi ogień. Gdzież będą spali ci wszyscy ludzie?
– Nie wiem. Zdaje się, że zapomniano o tej ulicy.
– Zostańmy tutaj. Mamy pościel, płaszcz i płachtę brezentową.
– Potrafiłabyś tak zasnąć?
– Sądzę, że można spać wszędzie, jeśli się jest zmęczonym.
– Binding ma wolny pokój. Ale tam byś nie chciała pójść, co?
Elżbieta potrząsnęła głową.
– No więc pozostaje tylko Pohlmann – oświadczył Graeber. – W jego katakumbach znajdzie się miejsce do spania. Pytałem go o to przed kilkoma dniami. Zbiorowe kwatery są na pewno wszystkie przepełnione – jeśli w ogóle jeszcze istnieją.
– Poczekajmy trochę. Nasze piętro jeszcze się nie pali.
Elżbieta siedziała na deszczu, okryta płaszczem wojskowym. Nie była przygnębiona.
– Chciałabym się czegoś napić – powiedziała. – Ale nie wody.
– Mamy tu coś. Przy pakowaniu znalazłem butelkę wódki, ukrytą za książkami. Zapomnieliśmy o niej.
Graeber rozwiązał tłumok z pościelą. Butelkę schował między poduszki, dzięki temu złodziej jej nie znalazł. Zapakował też szklankę.
– Trzymaj. Musimy pić ostrożnie, żeby inni nie zauważyli. Bo pani Lieser gotowa nas zadenuncjować, że szydzimy z żałoby narodowej.
– Jeżeli się chce, żeby inni niczego nie zauważyli, nie należy być ostrożnym. To najlepszy sposób. – Elżbieta wzięła szklankę i wypiła. – Wspaniałe! Właśnie tego mi brakowało. Czuję się niemal jak w kawiarni na świeżym powietrzu. A co z papierosami?
– Zabrałem wszystkie, jakie były.
– Świetnie! Mamy więc to, czego nam potrzeba.
– Czy nie powinienem jednak wynieść trochę mebli?
– Już cię nie puszczą na górę. Zresztą, cóż byśmy z nimi robili? Nie możemy ich taszczyć ze sobą tam, gdzie dziś znajdziemy nocleg.
– Jedno z nas może ich pilnować, a drugie będzie szukało schronienia.
Elżbieta potrząsnęła głową i wypiła resztę wódki. W tej samej chwili runął dach jej domu. Mury wydawały się chwiać; potem zerwały się stropy górnych pięter. Zebrani na ulicy mieszkańcy jęknęli. Z okien tryskały iskry. Płomienie lizały firanki.
– Nasze piętro jeszcze stoi – powiedział Graeber.
– Już niedługo – odparł za nim jakiś mężczyzna.
Graeber odwrócił się.
– Dlaczego?
– A dlaczego panu miałoby się lepiej powodzić niż nam? Na tym piętrze mieszkałem przez dwadzieścia trzy lata, młody człowieku. Teraz pali się. Dlaczego pańskie miałoby ocaleć?
Graeber spojrzał na mężczyznę; był chudy i łysy.
– Myślałem, że to kwestia przypadku, nie moralności.
– To kwestia sprawiedliwości. Jeśli pan wie, co to znaczy!
– Niezbyt dokładnie. Ale nie moja w tym wina. – Graeber uśmiechnął się złośliwie. – Ma pan widocznie ciężkie życie, jeśli pan jeszcze w to wierzy. Nalać panu wódki? To bardziej pomaga niż oburzanie się.
– Dziękuję! Niech pan sobie zatrzyma swoją wódkę! Będzie panu potrzebna, kiedy się pańska buda zawali.
Graeber odstawił butelkę.
– Może pójdziemy o zakład, że się nie zawali.
– Co?
– Pytam, czy chce się pan o to założyć?
Elżbieta roześmiała się. Mężczyzna z łysiną był oburzony.
– Pan chce iść o zakład, lekkomyślny durniu? A pani jeszcze się z tego śmieje? Doprawdy, daleko zaszliśmy!
– Dlaczego nie miałaby się śmiać? – spytał Graeber. – Lepiej śmiać się niż płakać. Zwłaszcza że ani jedno, ani drugie nic nie pomoże.
– Powinniście się modlić!
Ściana górnego piętra runęła do środka i przebiła strop nad mieszkaniem Elżbiety. Pani Lieser szlochała spazmatycznie pod swoim parasolem. Rodzina przy kuchennym stole gotowała kawę zbożową na maszynce spirytusowej. Kobieta w czerwonym pluszowym fotelu rozpostarła gazety na oparciach, aby osłonić fotel przed deszczem. Dziecko w kołysce krzyczało.
– Oto koniec naszej dwutygodniowej przystani – powiedział Graeber.
– To sprawiedliwość! – oświadczył łysy z satysfakcją.
– Trzeba się było założyć, byłby pan wygrał.
– Nie jestem materialistą, młody człowieku.
– Dlaczego więc lamentuje pan z powodu mieszkania?
– To był mój dom. Nie rozumie pan?
– Nie, nie rozumiem. Niemiecka Rzesza zbyt wcześnie uczyniła ze mnie podróżnika.
– Powinien pan być za to wdzięczny. – Łysy przejechał ręką po ustach i przełknął ślinę. – Zresztą, teraz nie miałbym nic przeciwko szklance wódki.
– Ale teraz już pan nie dostanie. Lepiej niech się pan pomodli.
Płomienie buchały z pokoju pani Lieser.
– Biurko się pali – szepnęła Elżbieta. – Biurko denuncjantki z całą zawartością.
– Miejmy nadzieję. Wylałem na nie butelkę nafty. Co teraz zrobimy?
– Poszukamy sobie jakiegoś schronienia. A jeśli nic nie znajdziemy, prześpimy się gdziekolwiek na ulicy.
– Na ulicy albo w parku. – Graeber popatrzył na niebo. – Od deszczu mamy płachtę brezentową. Nie najlepsza to ochrona, ale może znajdziemy jakiś daszek. Co zrobimy z fotelem i książkami?
– Zostawimy je tutaj. Jeżeli jutro rano jeszcze tu będą, pomyślimy, co dalej z nimi robić.