Выбрать главу

Graeber zarzucił na ramiona tornister i tłumok z pościelą. Elżbieta wzięła walizki.

– Daj mi je – powiedział. – Jestem przyzwyczajony do dźwigania.

Górne piętra obu sąsiednich domów runęły. Płonące kawałki drzewa rozprysnęły się na wszystkie strony. Pani Lieser pisnęła i podskoczyła; rozżarzony węgielek przeleciał nad odgrodzoną ulicą i trafił ją w twarz. Teraz | płomienie trysnęły także z pokoju Elżbiety. Potem zerwał się sufit.

– Możemy iść – powiedziała Elżbieta.

Graeber popatrzył na okno.

– To były dobre dni.

– Najlepsze. Ale już chodźmy.

Blask ognia czerwono oświecał twarz Elżbiety. Szli między krzesłami. Większość ludzi siedziała w milczeniu, zrezygnowana. Jakiś mężczyzna położył obok krzesła paczkę książek i czytał. Dwoje przytulonych do siebie staruszków przycupnęło na bruku. Nakryli się peleryną i wyglądali jak smutny nietoperz o dwóch głowach.

– To jednak dziwne, jak łatwo człowiek rozstaje się z czymś, o czym wczoraj jeszcze myślał, że nie będzie mógł się od tego oderwać – powiedziała Elżbieta.

Graeber raz jeszcze spojrzał za siebie. Piegowaty chłopiec, który zabrał filiżankę, rozsiadł się w biedermeierowskim fotelu.

– Ukradłem teczkę pani Lieser, podczas gdy ona biegała tam i z powrotem. Pełno w niej papierów. Rzucimy ją gdzieś w ogień. Może uratuje to kogoś przed obozem koncentracyjnym.

Elżbieta skinęła głową. Nie obejrzała się już.

Graeber długo pukał. Wreszcie potrząsnął drzwiami. Nikt nie otwierał. Wrócił do Elżbiety.

– Pohlmanna nie ma w domu. Albo nie chce nikomu otwierać.

– Może już tu nie mieszka?

– Dokąd miałby się przenieść? Nigdzie nie ma miejsca. Przekonaliśmy się o tym w ciągu ostatnich trzech godzin. Możliwe tylko… – Graeber ponownie podszedł do drzwi. – Nie, gestapo tu nie było, wówczas inaczej by wszystko wyglądało. Co mamy robić? Chcesz iść do schronu?

– Nie. Czy nie możemy tu gdzieś zostać?

Graeber rozejrzał się badawczo. Zapadła noc, a na tle posępnej czerwieni nieba sterczały czarne i zębate ruiny.

– Tutaj zachował się kawałek sufitu – powiedział. – Pod spodem jest sucho. Jedną stronę mógłbym zawiesić płachtą brezentową, a drugą płaszczem.

Wyciągnął bagnet i opukał ów kawałek sufitu. Trzymał się. Graeber poszukał w ruinach i znalazł kilka żelaznych prętów, które wbił w ziemię. Na nich rozwiesił płachtę brezentową.

– To jest zasłona. Płaszcz z drugiej strony stworzy z tego coś w rodzaju namiotu. Co o tym sądzisz?

– Mam ci pomóc?

– Nie. Uważaj na rzeczy, to wystarczy.

Oczyścił podłogę z gruzu i kamieni. Potem wniósł walizki i rozłożył pościel. Tornister ustawił u wezgłowia.

– Teraz mamy schronienie – powiedział. – Mieszkałem już gorzej. Ty chyba jeszcze nie.

– Najwyższy czas, żebym się przyzwyczaiła.

Graeber wypakował płaszcz deszczowy Elżbiety, kuchenkę spirytusową i butelkę spirytusu.

– Chleb mi ukradli. Ale w tornistrze pozostało jeszcze trochę konserw.

– Czy mamy coś, w czym moglibyśmy gotować?

– Moją menażkę. A wody deszczowej jest wszędzie dosyć. Mamy też resztkę wódki. Dodam do niej wrzątku i przyrządzę ci coś w rodzaju grogu. To chroni przed przeziębieniem.

– Wolę samą wódkę.

Graeber zapalił kuchenkę spirytusową. Słabe niebieskie światło rozjaśniło namiot. Otworzyli puszkę z fasolką, podgrzali ją i zjedli z resztą kiełbasy, którą dostali od świadka ślubnego, Klotza.

– Zaczekamy jeszcze na Pohlmanna czy pójdziemy spać? – spytał Graeber.

– Kładźmy się, jestem zmęczona.

– Musimy spać w ubraniach. Potrafisz?

– Jestem dostatecznie zmęczona.

Elżbieta zdjęła pantofle i postawiła je obok tornistra, aby ich nikt nie ukradł. Zwinęła pończochy i schowała do kieszeni. Graeber nakrył ją.

– Jak się czujesz?

– Jak w hotelu.

Położył się obok niej.

– Martwisz się z powodu mieszkania?

– Nie. Liczyłam się z tym od pierwszych nalotów. Wtedy się martwiłam. Wszystko, co było potem, to darowany czas.

– Słusznie. Ale czy zawsze można tak trzeźwo żyć, jak to sobie człowiek postanawia?

– Nie wiem – mruczała sennie, przytulona do jego ramienia. – Może, gdy już nie ma nadziei. Ale teraz wszystko jest inaczej.

Spała, oddychając regularnie i spokojnie. Graeber leżał jeszcze jakiś czas, czuwając. Myślał o tym, że nieraz na froncie, kiedy mówiło się o nieosiągalnych marzeniach, jednym z nich było właśnie to – dach nad głową, posłanie, kobieta i spokojna noc.

XXI

Zbudziły go czyjeś ostrożne kroki skrzypiące po gruzie. Bezszelestnie wysunął się spod kołdry. Elżbieta poruszyła się przez sen. Graeber wyjrzał za płachtę brezentową. Mógł to być Pohlmann, ale równie dobrze złodzieje lub gestapo – przychodzili zazwyczaj o tej porze. Jeśli to gestapo, należy uprzedzić Pohlmanna, by nie wracał do domu.

W ciemności dostrzegł dwie postacie. Skradał się za nimi, jak mógł najciszej. Nie włożył butów. Mimo to o kilka metrów dalej potrącił luźno wystający kawałek muru, który od razu się oberwał. Graeber skulił się. Jedna z postaci zawróciła.

– Jest tam kto? – Był to głos Pohlmanna.

Graeber podniósł się.

– To ja, panie profesorze, Ernst Graeber.

– Graeber? Co się stało?

– Nic. Tylko zostaliśmy zbombardowani i nie wiedzieliśmy, dokąd się udać. Myślałem, że może pan nas przyjmie na jedną lub na dwie noce.

– Kogo?

– Moją żonę i mnie. Ożeniłem się przed kilkoma dniami.

– Zapewne, zapewne – Pohlmann zbliżył się. W ciemności twarz jego połyskiwała bardzo blado. – Czy pan mnie widział, gdy wracałem?

Graeber zawahał się przez sekundę.

– Tak – powiedział wreszcie. Nie miało sensu zachowywać zbędnej ostrożności ani ze względu na Elżbietę, ani też na tamtego mężczyznę, który przyczaił się teraz gdzieś w ruinach.

– Tak – powtórzył. – Może mi pan ufać.

Pohlmann potarł czoło.

– Oczywiście, oczywiście. – Wahał się przez chwilę. – Pan widział, że nie byłem sam?

– Tak.

Pohlmann jak gdyby się zdecydował.

– A więc… niech pan idzie. Na noc, powiedział pan. Nie mam wiele miejsca, ale… przede wszystkim chodźmy stąd.

Skręcili za róg.

– Wszystko w porządku – powiedział Pohlmann w ciemność.

Jakiś mężczyzna wynurzył się z ruin. Pohlmann otworzył drzwi i wpuścił Graebera i tamtego do mieszkania. Potem zamknął od wewnątrz.

– Gdzie jest pańska żona?

– Śpi na dworze. Przynieśliśmy pościel i sporządziliśmy sobie coś w rodzaju namiotu.

Pohlmann zatrzymał się w ciemności.

– Muszę pana uprzedzić. Jeśli was tu znajdą, może to być bardzo niebezpieczne.

– Wiem o tym.

Pohlmann chrząknął.

– Niebezpieczne z mojego powodu. Jestem podejrzany.

– To właśnie miałem na myśli.

– Brał pan także pod uwagę pańską żonę?

– Tak – odparł Graeber po chwili.

Drugi mężczyzna stał za Graeberem w milczeniu. Teraz słychać było, jak oddycha. Pohlmann ruszył przodem, a gdy drzwi zamknięto i zaciągnięto zasłony, zapalił maleńką lampkę.

– Nie należy wymieniać nazwisk – powiedział. – Lepiej, gdy się ich nie zna, nie można wtedy nic zdradzić. Ernst i Józef – to wystarczy. Wydawał się bardzo wyczerpany. Józef był mężczyzną mniej więcej czterdziestoletnim, o pociągłej, żydowskiej twarzy. Robił wrażenie zupełnie spokojnego i uśmiechał się do Graebera. Powoli otrzepał ubranie z wapiennego pyłu.