Выбрать главу

– Czy na dzisiejszą noc także tutaj zostaniemy?

– Spodziewam się, że nie. Przez cały dzień będę miał dosyć czasu, aby coś znaleźć.

Twarz jej spochmurniała na chwilę.

– To prawda. No, trzeba już iść.

– Spakuję szybko rzeczy, odstawię je do Pohlmanna i odprowadzę cię.

– Nie mamy już na to czasu. Muszę pędzić. A więc do wieczora. Fabryka, kościół Św. Katarzyny albo Binding. Co za interesujące życie!

– Do diabła z takim interesującym życiem – powiedział Graeber. Patrzył za nią, gdy szła przez plac. Poranek był przejrzysty, a niebo czyste i bardzo błękitne. Rosa błyszczała na ruinach jak srebrna pajęczyna. Elżbieta odwróciła się i pomachała ręką. Potem pobiegła szybko dalej. Graeber lubił sposób, w jaki chodziła. Stawiała stopy jedną przed drugą, jakby szła koleiną. Taki chód miały tubylcze kobiety, które widział w Afryce. Raz jeszcze skinęła mu ręką i zniknęła między domami po drugiej stronie placu. “Zupełnie jak na froncie – pomyślał. – Człowiek się z kimś rozstaje i nigdy nie wie, czy go znów zobaczy. Do diabła z takim interesującym życiem!”

O ósmej wyszedł Pohlmann.

– Chciałem się dowiedzieć, czy macie coś do jedzenia. Kawałek chleba mógłbym odstąpić…

– Dziękuję. Mieliśmy dosyć. Czy mogę na razie zostawić u pana pościel i walizki? Pójdę do kościoła Św. Katarzyny.

– Oczywiście.

Graeber wniósł rzeczy. Józefa nie było.

– Możliwe, że nie będzie mnie w domu, gdy pan wróci – powiedział Pohlmann. – Niech pan zastuka dwa razy długo i dwa razy krótko. Józef usłyszy.

Graeber otworzył walizkę.

– To zupełnie cygańskie życie. Nie spodziewałem się tego.

Pohlmann uśmiechnął się znużony.

– Józef żyje tak od trzech lat. Przez kilka miesięcy nocował tylko w tramwajach. Jeździł ciągle w koło. W tym czasie mógł spać tylko na siedząco i zawsze tylko przez kwadrans. Tak było, nim zaczęły się u nas naloty. Teraz to już niemożliwe.

Graeber wyjął z walizki puszkę z mięsem i wręczył ją Pohlmannowi.

– Mogę się bez niej obejść. Niech pan ją da Józefowi.

– Mięso? Czy pan sam nie potrzebuje?

– Nie. Niech mu pan ją da. Tacy ludzie jak on muszą przeżyć. W przeciwnym razie co się stanie, gdy to wszystko kiedyś się wreszcie skończy? Jak to w ogóle wtedy będzie? Czy pozostanie dosyć uczciwych ludzi, aby zacząć wszystko od nowa?

Starzec milczał przez długą chwilę. Potem podszedł do stojącego w kącie globusa i obrócił go.

– Niech pan spojrzy. Ten mały kawałek świata – to Niemcy. Można go niemal przykryć kciukiem. Bardzo mała cząstka świata.

– To prawda. Ale z tej małej cząstki świata zawojowaliśmy bardzo duży szmat świata.

– Zgoda. Zawojowaliście, ale nie przekonaliście.

– Jeszcze nie. Ale co by się stało, gdybyśmy go mogli utrzymać? Przez dziesięć lat. Dwadzieścia. Pięćdziesiąt. Zwycięstwa i powodzenie stanowią straszliwie skuteczne argumenty. Przekonaliśmy się o tym we własnym kraju.

– Nie zwyciężyliśmy.

– To nie dowód.

– To jest dowód – powiedział Pohlmann. – I nawet bardzo ważki.

– Jego ręka o grubych, nabrzmiałych żyłach nadal obracała globus.

– Świat… Świat nie stoi w miejscu. Jeśli przez jakiś czas wątpi się w swój kraj, trzeba wierzyć w świat. Możliwe jest zaćmienie słońca, ale nie wieczna noc. Nie na naszej planecie. Tych spraw nie należy upraszczać i od razu rozpaczać… – Odsunął globus. – Pyta pan, czy dosyć pozostanie uczciwych ludzi, aby zacząć od nowa. Kościół rozpoczął z kilkoma rybakami, garstką wierzących w katakumbach i tymi, którzy przeżyli na arenach Rzymu.

– Tak. A hitlerowcy – z kilkoma bezrobotnymi fanatykami w pewnej monachijskiej knajpie.

Pohlmann uśmiechnął się.

– Ma pan słuszność. Ale nigdy jeszcze nie istniała tyrania, która utrzymałaby się przez dłuższy czas. Rozwój ludzkości nie przebiegał gładko, lecz wśród nieustannych wstrząsów, pchnięć, nawrotów i kurczów. Naszym błędem była zbytnia pycha; mniemaliśmy, że już przezwyciężyliśmy naszą krwawą przeszłość. A oto widzimy, że nie wolno się nam nawet za nią obejrzeć, bo znów nas doścignie. – Sięgnął po kapelusz. – Muszę już iść.

– Zwracam panu książkę o Szwajcarii – powiedział Graeber. – Przemokła trochę na deszczu. Zgubiłem ją, ale odszukałem i uratowałem.

– Niepotrzebnie ją pan ratował. Marzeń nie trzeba ratować.

– Przeciwnie – powiedział Graeber. – Cóż by innego?

– Wiarę. Marzenia powstaną nowe.

– Miejmy nadzieję. Inaczej można by się powiesić.

– Jaki pan jeszcze młody – powiedział Pohlmann. – Ale co ja mówię? Pan naprawdę jest jeszcze bardzo młody. – Włożył płaszcz. – Dziwne, zupełnie inaczej wyobrażałem sobie zawsze młodość.

– Ja również – odparł Graeber.

Józef był dobrze poinformowany. Zakrystian kościoła Św. Katarzyny brał rzeczy na przechowanie. Graeber zostawił tam swój tornister. Następnie poszedł do urzędu kwaterunkowego; przeniesiono go i ulokowano teraz w gabinecie przyrodniczym jakiejś szkoły. Stały tu jeszcze stojaki z mapami i oszklona szafa z preparatami w spirytusie. Kilka słoików wykorzystała urzędniczka jako przyciski do akt. Były w nich żmije, jaszczurki i żaby. Prócz tego była tu jeszcze wiewiórka o szklanych oczach, trzymająca orzeszek między łapkami. Urzędniczka, uprzejma siwowłosa kobieta, powiedziała:

– Wciągnę pańskie nazwisko na listę osób poszukujących mieszkania. Czy ma pan jakiś stały adres?

– Nie.

– W takim razie proszę przy sposobności znów tu wstąpić.

– Czy to ma jakiś sens?

– Najmniejszego. Przed panem jest sześć tysięcy zgłoszeń. Niech pan raczej sam postara się coś znaleźć.

Wrócił na Jahnplatz i zapukał do drzwi Pohlmanna. Nikt nie odpowiedział. Przeczekał chwilę, po czym poszedł na Marienstrasse, aby sprawdzić, co tam pozostało.

Dom Elżbiety wypalił się aż do parteru, gdzie mieszkał dozorca. Widać, że była tu straż pożarna. Zewsząd ściekała jeszcze woda. Z mieszkania Elżbiety nie pozostało już nic. Zniknął także fotel, który stał na ulicy. W rynsztoku poniewierała się para rękawiczek, to wszystko. Za firankami mieszkania na parterze dostrzegł Graeber dozorcę. Przypomniał sobie, że obiecał mu cygara. Wydawało się to bardzo odległe i już niepotrzebne; chociaż nigdy nie wiadomo. Postanowił pójść do Alfonsa i wziąć kilka. Zresztą, i tak potrzebował czegoś na kolację.

Tylko ten jeden dom został trafiony, nic więcej. Ogrody tonęły w porannym świetle, brzozy kołysały się na wietrze, lśniły złociste żonkile, a pierwsze drzewa kwitły, jakby pokryła je chmara białych i różowych motyli; tylko dom Bindinga stanowił bezładną kupę gruzów zawieszonych nad lejem w ogrodzie, na dnie którego w płytkiej wodzie odbijało się niebo. Graeber stał przez chwilę, patrzył i nie dowierzał własnym oczom. Nie wiadomo dlaczego przekonany był zawsze, że Alfonsowi nic nie może się stać. Powoli podszedł bliżej. Basenik dla ptaków zrzucony był z podstawy i strzaskany. Drzwi wejściowe zwieszały się między krzakami bzu. Rogi jelenie, rozrzucone na trawniku, robiły wrażenie, jakby pogrzebane tu były zwierzęta. Wysoko na drzewach zawisł dywan niby lśniąca chorągiew jakiegoś barbarzyńskiego zdobywcy. Butelka koniaku “Napoleon", stojąca prosto i równo na kwietniku, wyglądała jak ciemna tykwa, która w ciągu nocy tam wyrosła. Graeber podniósł ją, obejrzał i schował do kieszeni. “Piwnica prawdopodobnie wytrzymała – pomyślał – i Alfons został odkopany". Przeszedł na tyły domu. Wejście kuchenne ocalało. Otworzył drzwi. W środku coś się poruszyło.