Выбрать главу

Graeber milczał.

– Chciałbym panu pomóc – powiedział wreszcie.

– Niewiele można zrobić. Jestem samotny. Albo mnie złapią, albo przeżyję. – Józef mówił tak obojętnie, jakby chodziło o kogoś obcego.

– Nie ma pan krewnych?

– Miałem. Brata, dwie siostry, ojca, żonę i dziecko. Nie żyją. Dwoje zatłuczono na śmierć, jeden zmarł śmiercią naturalną, reszta zginęła w komorze gazowej.

– W obozie koncentracyjnym?

– W obozie koncentracyjnym – powiedział Józef grzecznie i zimno. – Istnieją tam doskonałe urządzenia.

– A pan zdołał się wydostać?

– Tak, zdołałem się wydostać. Graeber spojrzał na Józefa.

– Jakże pan musi nas nienawidzić!

Józef wzruszył ramionami.

– Nienawidzić! Któż sobie może pozwolić na taki luksus! Nienawiść czyni człowieka nieostrożnym.

Graeber popatrzył na okno, za którym piętrzył się gruz zwalonego domu. Słabe światło małej lampki zdawało się przygasać. Łyskało na globusie, który Pohlmann odsunął w kąt pokoju.

– Pan idzie z powrotem na front? – spytał Józef uprzedzająco grzecznie.

– Tak, walczyć o to, by zbrodniarze, którzy pana prześladują, jeszcze jakiś czas pozostali u władzy. Może właśnie dostatecznie długo, aby mogli pana złapać i powiesić.

Józef skinął głową potakująco i milczał.

– Wracam, bo w przeciwnym razie rozstrzelano by mnie – ciągnął Graeber.

Józef nie odpowiedział.

– Wracam, bo gdybym zdezerterował, aresztowano by moich rodziców i żonę, wysłano ich do obozu lub zamordowano.

Józef milczał.

– Wracam i wiem, że moje argumenty nie są żadnymi argumentami, a jednak są argumentami milionów ludzi. Jakże pan musi nami gardzić!

– Niech pan nie będzie taki zarozumiały – powiedział Józef cicho.

Graeber wpatrywał się w niego zdumiony. Nie rozumiał.

– Kto tu mówi o pogardzie? – ciągnął Józef. – Dlaczego to dla pana takie ważne? Czy ja pogardzam Pohlmannem? Czy gardzę ludźmi, którzy mnie ukrywają, choć co noc ryzykują własne życie? Czy żyłbym jeszcze, gdyby nie oni? Jaki pan naiwny!

Nagle uśmiechnął się znowu. Był to upiorny uśmiech, który przemknął mu po twarzy nie mając z nią nic wspólnego.

– Odbiegamy od tematu. Nie należy za dużo mówić ani rozmyślać. Jeszcze nie teraz – to osłabia. Nie należy też wspominać. Za wcześnie na to wszystko. W niebezpieczeństwie należy myśleć tylko o tym, w jaki sposób się ratować. – Wskazał na konserwy. – Te rzeczy pomagają. Wezmę je, dziękuję.

Ustawił puszki z tyłu za książkami. Robił to dziwnie niezręcznie. Graeber spostrzegł, że końce palców ma okaleczone i pozbawione paznokci. Józef zauważył jego spojrzenie.

– Mała pamiątka po obozie. Niedzielna rozrywka pewnego scharfuhrera. Nazywał to zapalaniem świeczek choinkowych. Ostro zastrugane zapałki. Wolałbym, żeby zrobił to z palcami u nóg. Mniej by było widoczne. A tak – łatwo mnie rozpoznać. Nie wszędzie przecież można nosić rękawiczki.

Graeber wstał.

– Czyby to panu pomogło, gdybym dał panu mój stary mundur i książeczkę wojskową? Można by zmienić w niej, co potrzeba. Ja bym powiedział, że się spaliła.

– Nie, dziękuję. Na najbliższy okres stanę się Rumunem. Pohlmann to wymyślił i zorganizował. W takich sprawach jest bardzo zręczny. Nie wygląda na to, prawda? Będę Rumunem, członkiem Żelaznej Gwardii, przyjacielem partii. Podobny jestem do Rumuna. I moje obrażenia łatwiej można będzie w ten sposób wytłumaczyć. Spowodowane przez komunistów. Chce pan od razu zabrać swoją pościel i walizki?

Graeber zrozumiał, że Józef pragnie się go pozbyć.

– Pan tu jeszcze zostaje? – spytał.

– Bo co?

Graeber podsunął w jego stronę swoją część konserw.

– Mogę dostać więcej. Pójdę po drugą porcję.

– Już i tego jest za wiele. Nie wolno mi obarczać się dużym bagażem. Muszę iść. Nie mogę dłużej czekać.

– Papierosy! Zapomniałem o papierosach. Pełno ich tam. Pójdę i przyniosę.

Twarz Józefa zmieniła się, złagodniała. Znikł z niej wyraz napięcia.

– Papierosy – powiedział, jakby mówił o przyjacielu. – To co innego. One są ważniejsze od jedzenia. Na nie, oczywiście, zaczekam.

XXII

Sporo osób czekało już w krużganku kościoła Św. Katarzyny. Wszyscy niemal siedzieli na walizkach lub koszach, otoczeni węzełkami i pakunkami. Większość stanowiły kobiety i dzieci. Graeber przyłączył się do nich ze swoimi walizkami i tłumokiem z pościelą. Obok niego siedziała jakaś stara kobieta o końskiej twarzy.

– Żeby nas tylko nie wywieźli jak uchodźców! – powiedziała. – Słyszy się o tym różne historie. Baraki, mało jedzenia, a chłopi są skąpi i źli.

– Wszystko mi jedno! – odparła chuda dziewczyna. – Byle się stąd wydostać. Wszystko lepsze od śmierci. Obowiązani są zatroszczyć się o nas. Straciliśmy cały dobytek. Muszą się o nas zatroszczyć.

– Przed kilkoma dniami przejeżdżał tędy pociąg z uchodźcami z Nadrenii. Jak oni wyglądali! Jechali do Meklemburgii.

– Meklemburgia? Tam są bogaci chłopi.

– Bogaci chłopi! – Kobieta o końskiej twarzy zaśmiała się gniewnie. – Harować trzeba u nich, aż człowiekowi ręce odpadają. A w zamian dają tylko trochę jedzenia. Gdyby fuhrer o tym wiedział!

Graeber popatrzył na kobietę o końskiej twarzy i na chudą dziewczynę. Za nimi przez otwartą romańską kolumnadę przeświecała pierwsza zieleń katedralnego ogrodu. Narcyzy kwitły u stóp kamiennych posągów zdobiących krużganek. Drozd przysiadł na rzeźbie przedstawiającej biczowanie Chrystusa i śpiewał.

– Muszą nas bezpłatnie zakwaterować – oświadczyła chuda dziewczyna. – U takich, którzy mają dosyć. Jesteśmy ofiarami wojny!

Nadszedł zakrystian. Był to szczupły mężczyzna z obwisłym czerwonym nosem i opadającymi ramionami. Graeber nie mógł sobie wyobrazić, że człowiek ten ma odwagę ukrywać ludzi poszukiwanych przez gestapo.

Zakrystian wpuścił zebranych. Każdemu wręczył numerek na jego dobytek, a karteczki z tym samym numerem przyczepił do zawiniątek i walizek.

– Niech pan nie przychodzi zbyt późno wieczorem – powiedział do Graebera. – W kościele jest mało miejsca.

– Mało miejsca? – Kościół Św. Katarzyny był rozległym budynkiem.

– Tak. Nawy kościelnej nie wolno używać jako schronienia. Tylko pomieszczenia pod nią i boczne ganki.

– A gdzie śpią ludzie, którzy później przychodzą?

– W krużgankach, które się jeszcze uchowały. Niektórzy nocują w ogrodzie klasztornym.

– Czy pomieszczenia pod nawą kościelną chronią przed bombami?

Zakrystian łagodnie popatrzył na Graebera.

– Kiedy budowano ten kościół, nie myślano jeszcze o czymś podobnym. Było to w epoce mrocznego średniowiecza.

Twarz o czerwonym nosie, pozbawiona wszelkiego wyrazu, nawet najmniejszym drgnieniem nie zdradzała swych myśli.

“Zrobiliśmy wielkie postępy w maskowaniu się – pomyślał Graeber. – Niemal każdy z nas jest mistrzem".

Przez ogród i krużganki przeszedł na ulicę. Kościół był poważnie uszkodzony; jedna wieża zawaliła się i światło dzienne niemiłosiernie oświecało wnętrze, wycinając z mrocznej ciemności szerokie, jasne pasy. Część okien również była wytłuczona. Siedziały w nich wróble i ćwierkały. Sąsiadujące z kościołem seminarium duchowne leżało w gruzach. Tuż obok znajdował się schron przeciwlotniczy. Graeber wszedł do środka. Ta rozbudowana stara piwnica na wino należała dawniej do kościoła. Zachowały się tu jeszcze stojaki pod beczki. Powietrze było wilgotne, chłodne i aromatyczne. Zapach wina, który nagromadził się tu w ciągu stuleci, jak gdyby nadal triumfował nad zapachem strachu nocnych bombardowań. W głębi bunkra, na suficie z ciosowych głazów, spostrzegł Graeber kilka ciężkich żelaznych pierścieni. Przypomniał sobie, że miejsce to, nim zostało piwnicą na wino, było izbą tortur dla czarownic i kacerzy. Podciągano ich do góry za ręce, nogi obciążano żelazem i szarpano rozżarzonymi obcęgami dopóty, aż się przyznali. Następnie tracono ich w imię Boga i chrześcijańskiej miłości bliźniego. “Niewiele się zmieniło – pomyślał. – Katowskie pachołki w obozach koncentracyjnych mają wspaniałe wzory do naśladowania. A syn cieśli z Nazaretu – osobliwych następców".