Szedł przez Adlerstrasse. Była szósta wieczór. Cały dzień szukał jakiegoś pokoju, nic jednak nie znalazł. Zmęczony, postanowił na dzisiaj zrezygnować. Dzielnica była bardzo zniszczona, ruiny przy ruinach. Kroczył między nimi przygnębiony. Nagle ujrzał coś, co w pierwszej chwili wydało mu się złudzeniem. Pośród zniszczenia stał mały dom; stary, trochę pochylony, ale zupełnie nie uszkodzony. Otaczał go ogród z kilkoma zieleniejącymi drzewami i krzakami, wszystko nienaruszone. Graeber miał wrażenie, że napotkał oazę na pustyni ruin. Nad płotem ogrodu zieleniły się krzewy bzu, ani jedna łata parkanu nie była połamana. O dwadzieścia kroków dalej, po obu stronach, zaczynało się znów księżycowe pustkowie; ale ten mały stary ogród i ten mały stary dom ocalały jakimś cudem, który czasami towarzyszy zniszczeniu.
“Gospoda i restauracja Witte" – głosił napis nad wejściem.
Furtka do ogrodu stała otworem. Wszedł do środka. Nie zdziwiło go już, że ani jedna szyba w oknach nie jest wybita. Tak musiało być. Cud oczekuje zawsze u skraju rozpaczy. Brązowo-biały pies myśliwski leżał przed drzwiami i spał. Na grządkach kwitły narcyzy, fiołki i tulipany. Graeberowi wydawało się, że to wszystko już kiedyś widział, ale nie przypominał sobie, kiedy – prawdopodobnie bardzo dawno. A może tylko mu się śniło. Przestąpił próg.
Izba szynkowa była pusta. Na półkach stało jeszcze tylko parę kieliszków, ani jednej butelki. Kran do piwa lśnił czystością, ale sitko pod nim było suche. Pod ścianami stały krzesła i trzy stoły. Nad środkowym wisiał obraz przedstawiający tyrolski pejzaż z grającą na cytrze dziewczyną, nad którą nachyla się myśliwy. Nigdzie nie dostrzegł Graeber portretu Hitlera; wcale się go też nie spodziewał.
Weszła starsza kobieta. Miała na sobie spłowiałą niebieską bluzkę z wysoko podwiniętymi rękawami. Nie powiedziała: ,,Heil Hitler", powiedziała: “Dobry wieczór" – i doprawdy było w tym trochę z wieczoru. Po dniu wypełnionym uczciwą pracą życzyła dobrego wieczoru. “Tak niegdyś bywało" – pomyślał Graeber. Chciał się tylko czegoś napić, od kurzu ruin zaschło mu w gardle, ale teraz wydało mu się nagle bardzo ważne spędzić tu wieczór z Elżbietą. Czuł, że będzie to dobry wieczór, poza obrębem ciemnego kręgu, który otaczał zaczarowany ogród aż po horyzont.
– Czy można by u pani zjeść kolację? – zapytał.
Kobieta zawahała się.
– Mam kartki – powiedział szybko. – Byłoby cudownie, gdybyśmy mogli tu z żoną zjeść kolację. Może nawet w ogrodzie. To jeden z ostatnich dni mojego urlopu. Mam kartki żywnościowe dla nas obojga. Jeśli pani chce, przyniosę konserwy na wymianę.
– Mamy tylko zupę z soczewicy. W zasadzie nie wydajemy już posiłków.
– Zupa z soczewicy, to wspaniale. Dawno już jej nie jadłem.
Kobieta uśmiechnęła się. Był to spokojny uśmiech, który zdawał się powstawać sam przez się.
– Jeśli to panu wystarczy, proszę przyjść. Będziecie państwo mogli siedzieć w ogrodzie, jeśli zechcecie. Albo tu, gdy zrobi się chłodniej.
– W ogrodzie. Jest jeszcze dość widno. Możemy przyjść o ósmej?
– Kiedy pan zechce. Na zupę z soczewicy nie trzeba przychodzić tak punktualnie.
Pod tabliczką na domu rodziców tkwił list. Był to list od jego matki. Przesłano go z frontu. Graeber rozerwał kopertę. List był krótki. Matka pisała, że ojciec i ona następnego dnia opuszczą miasto z transportem. Nie wie jeszcze dokąd. Niech się jednak nie trwoży. To tylko ze względów bezpieczeństwa.
Spojrzał na datę. Matka pisała na tydzień przed jego urlopem. O nalotach nie wspominała ani słowa; była ostrożna, bała się cenzury. Wydawało się nieprawdopodobne, że dom został zbombardowany właśnie ostatniego wieczoru. Zapewne nastąpiło to wcześniej; inaczej nie wyznaczono by ich do transportu.
Powoli złożył list i schował do kieszeni. A więc jego rodzice żyją! Był teraz tego pewny, o ile w ogóle można czegokolwiek być pewnym! Obejrzał się. Coś niby falista ściana ze szkła zapadała się przed nim w ziemię, a Hakenstrasse wyglądała nagle tak, jak wszystkie inne zbombardowane ulice. Strach i męka otaczające dom numer osiemnaście rozwiały się bezgłośnie. Nic więcej już tu nie było prócz gruzów i ruin, tak jak wszędzie.
Odetchnął głęboko. Nie czuł radości, tylko wewnętrzne wyzwolenie. Ciężar, który go wciąż i wszędzie przytłaczał, został nagle zdjęty z jego ramion. Nie myślał o tym, że w czasie urlopu nie zobaczy już chyba rodziców; długa niepewność grzebała tę nadzieję. Wystarczało mu, że żyją. Żyją – tym samym coś się zakończyło, a on był wolny.
W czasie ostatniego nalotu na Hakenstrasse padło kilka bomb. Dom, z którego został tylko fronton, zawalił się. Drzwi z “dziennikiem ruin" ustawiono teraz nieco dalej, między rumowiskiem. Graeber zastanawiał się właśnie, co się stało ze zwariowanym komendantem obrony przeciwlotniczej, gdy go ujrzał nadchodzącego z przeciwnej strony.
– Nasz żołnierz! – powiedział komendant. – Wciąż jeszcze tutaj!
– Tak. Pan także, jak widzę!
– Znalazł pan swój list?
– Owszem.
– Przyszedł wczoraj po południu. Teraz już chyba można skreślić pana z drzwi? Miejsce jest nam pilnie potrzebne. Czeka na nie pięć zgłoszeń.
– Jeszcze nie – powiedział Graeber. – Za parę dni.
– Najwyższy czas – oświadczył komendant tak ostro i surowo jak nauczyciel przemawiający do nieposłusznego dziecka. – Mieliśmy do pana wiele cierpliwości.
– Czy pan jest redaktorem tej gazety?
– Komendant obrony przeciwlotniczej jest wszystkim. Pilnuje porządku. Mamy tu pewną wdowę, której troje dzieci zaginęło w czasie ostatniego nalotu. Pańskie miejsce potrzebne nam na jej ogłoszenie.
– Więc niech pan je zajmie. Poczta przychodzi do mnie, jak widzę, i tak pod adresem tamtej ruiny.
Komendant odczepił z drzwi kartkę i oddał Graeberowi. Ten chciał ją podrzeć, lecz komendant przytrzymał go za rękę.
– Zwariował pan, żołnierzu? Tego nie wolno niszczyć. W ten sposób można zniszczyć własne szczęście. Raz uratowani, zawsze będą uratowani, jak długo zachowa pan tę kartkę. Doprawdy, pan jest jeszcze początkujący!
– Tak – powiedział Graeber, złożył kartkę i schował. – Chciałbym też nim pozostać, jak długo się da. Gdzie pan teraz mieszka?
– Musiałem się przeprowadzić. Znalazłem komfortowy loch piwniczny. Mieszkam tam jako sublokator mysiej rodziny. Bardzo interesujące.
Graeber popatrzył na niego. Wychudła twarz starego nic nie zdradzała.
– Mam zamiar założyć stowarzyszenie – oświadczył komendant. – Stowarzyszenie ludzi, których rodziny zostały zasypane. Musimy się trzymać razem, inaczej miasto nic nie zrobi. Każde miejsce, gdzie leżą zasypani, powinno być przynajmniej pobłogosławione przez księdza, żeby to była poświęcona ziemia. Rozumie pan?
– Tak, rozumiem.
– No więc. Są ludzie, którzy uważają to za niedorzeczność. Pan, oczywiście, nie ma już teraz powodów, aby zostać naszym członkiem. Dostał pan swój przeklęty list.
Jego wynędzniała twarz zmieniła się. Rozdarł ją wyraz nieopanowanego bólu i wściekłości. Odwrócił się gwałtownie i oddalił ciężko stąpając.