Graeber popatrzył za nim, po chwili zaś ruszył dalej. Postanowił nie mówić Elżbiecie, że jego rodzice żyją.
Szła sama przez plac, mała i zupełnie zagubiona. O zmierzchu plac przed fabryką wydawał się większy niż zazwyczaj, a stojące w głębi niskie budynki jeszcze bardziej surowe i beznadziejne.
– Dostałam urlop – powiedziała bez tchu. – Już znowu.
– Na jak długo?
– Trzy dni. Trzy ostatnie dni.
Zamilkła. Oczy jej przepełniły się łzami.
– Wytłumaczyłam im dlaczego. Natychmiast dali mi te trzy dni. Może każą mi je później odpracować, ale to obojętne. Wszystko jest obojętne, co będzie potem. Nawet lepiej, jeśli będę miała dużo pracy…
Graeber nie odpowiedział. Jak ciemny meteor uderzyła nagle i w niego świadomość, że muszą się rozstać. Wiedział o tym przez cały czas, jak wie się o wielu rzeczach, nie zdając sobie sprawy z ich znaczenia i nie odczuwając ich w pełni. Tyle jeszcze dzieliło go od tej chwili. Teraz świadomość rozstania pojawiła się nagle, wielka i pełna zgrozy, i rozsiewała blade, przenikliwe, trupie światło – jak promienie Roentgena, które przenikają wdzięki i powab życia, pozostawiając tylko nędzną resztę i przymus.
Spojrzeli po sobie. Oboje odczuwali to samo. Stali na pustym placu, patrzyli na siebie i każde z nich wiedziało, jak drugie cierpi. Zdawało im się, że zataczają się, targani burzą, ale stali bez ruchu. Rozpacz, przed którą bezustannie uciekali, wreszcie ich dopadła i teraz ujrzeli siebie takimi, jakimi będą naprawdę: Graeber widział Elżbietę samotną, w fabryce, w schronie lub w jakimś pokoju, wyczekującą bez wielkiej nadziei; a ona widziała jego, jak powraca w niebezpieczeństwo, do walki za sprawę, w którą już nie wierzy. Rozpacz wstrząsała nimi, a jednocześnie runęła na nich, jak ulewa, zgubna tkliwość, której nie mogli się poddać, czuli bowiem, że ich zmiażdży, jeśli jej ulegną. Byli bezradni. Nic nie mogli uczynić. Musieli czekać, aż sfolguje.
Graeber miał wrażenie, że minęła cała wieczność, nim zdołał przemówić. Spostrzegł, że w oczach Elżbiety nie ma już łez. Nie poruszała się, łzy jak gdyby spłynęły do wewnątrz.
– Więc jeszcze kilka całych dni spędzimy razem – powiedział.
Uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Tak. Począwszy od jutrzejszego wieczoru.
– Wspaniale. To tak, jakbyśmy mieli jeszcze kilka tygodni, licząc po staremu, kilka tygodni, w których miałabyś wolne tylko wieczory.
– Tak.
Poszli dalej. W pustych otworach okiennych wypalonego domu wisiała resztka zorzy wieczornej jak zapomniana zasłona.
– Dokąd idziemy? – spytała Elżbieta. – I gdzie będziemy spali?
– W krużgankach kościoła. Albo w ogrodzie klasztornym, jeśli będzie dosyć ciepło. A teraz idziemy na zupę z soczewicy.
Między ruinami wyłoniła się restauracja Witte. Graeberowi wydawało się przez chwilę dziwne, że jeszcze nie zniknęła. Było to tak nieprawdopodobne jak fatamorgana. Podeszli do furtki.
– Co ty na to powiesz? – spytał.
– Wygląda jak oaza pokoju, którą ominęła wojna.
– Prawda? I niech tak zostanie jeszcze przez dzisiejszy wieczór.
Z kwietników unosił się silny zapach ziemi. Ktoś je niedawno podlewał. Wokół domu biegał pies myśliwski merdając ogonem. Oblizywał pysk, jakby się właśnie nażarł.
Pani Witte w białym fartuchu wyszła im naprzeciw.
– Chcą państwo zostać w ogrodzie?
– Tak – odparła Elżbieta. – I chętnie bym się umyła, jeśli to możliwe.
– Oczywiście.
Pani Witte zaprowadziła Elżbietę po schodkach na górę. Graeber przeszedł obok kuchni do ogrodu. Przygotowano tu dla nich dwa krzesła i stół nakryty obrusem w biało-czerwoną kratę. Stały na nim szklanki, talerze i lekko spotniała karafka z wodą. Spragniony wypił szklankę wody. Była zimna i smakowała mu bardziej od wina. Ogród okazał się większy, niż to wyglądało z zewnątrz. Krzewy białego i niebieskiego bzu oraz kilka starych drzew okrytych młodym listowiem otaczało niewielki trawnik pełen świeżej zieleni.
Elżbieta wróciła.
– Jakim cudem to znalazłeś?
– Przypadkiem. Jakże inaczej można odkryć coś podobnego?
Szła po trawie, dotykając pączków na krzewach.
– Kwiaty bzu. Są jeszcze zielone i gorzkie, ale niedługo zakwitną.
– Tak – powiedział Graeber. – Zakwitną. Za kilka tygodni.
Podeszła do niego. Pachniała mydłem, świeżą wodą i młodością.
– Ślicznie jest tutaj. Dziwne, ale mam wrażenie, że już tu kiedyś byłam.
– Ja też miałem takie wrażenie.
– Zdaje mi się, że to wszystko już kiedyś było. Ty i ja, i ten ogród, i że brakuje jeszcze tylko jakiejś błahostki, jakiegoś drobnego faktu, abym mogła sobie dokładnie przypomnieć, jak to wówczas było. – Oparła głowę na jego ramieniu. – Ale to nigdy nie nastąpi. Człowiek zawsze zatrzymuje się tuż przed poznaniem tajemnicy. Kto wie, może naprawdę kiedyś już to wszystko przeżyliśmy i przeżywamy wciąż na nowo.
Pani Witte przyniosła wazę z zupą.
– Dam pani od razu nasze kartki żywnościowe – powiedział Graeber. – Niewiele nam pozostało, część się spaliła. Ale te chyba wystarczą.
– Wszystkich nie potrzebuję – oświadczyła pani Witte. – Soczewicę mamy od dawna. Wezmę tylko parę kuponów na kiełbasę. Resztę państwu zwrócę. Może chcieliby się państwo czegoś napić? Jest jeszcze kilka butelek piwa.
– Wspaniale. Właśnie na piwo mamy ochotę.
Zorza wieczorna była już tylko bladą smugą. Nagle odezwał się drozd. Graeber przypomniał sobie, że już przed południem słyszał śpiew drozda. Tamten siedział na jednej ze stacji drogi krzyżowej. Od tego czasu wiele się wydarzyło. Podniósł pokrywę wazy.
– Kiełbasa. Dobra serdelowa kiełbasa, l soczewica na gęsto. Pyszne jedzenie!
Napełnił talerze i przez chwilę zdawało mu się, że ma dom, ogród, żonę i stół, i jedzenie, że jest bezpieczny i że zapanował już pokój.
– Elżbieto – powiedział – gdybyś mogła podpisać pakt, że przez następne dziesięć lat będziesz żyła tak jak teraz, wśród ruin i w tym ogrodzie, i my oboje razem – podpisałabyś?
– Natychmiast. Nawet i na dłużej.
– Ja również.
Pani Witte podała piwo. Graeber otworzył butelkę i napełnił szklanki. Wypili. Piwo było zimne i dobre. Jedli zupę. Jedli powoli, spokojnie – i patrzyli na siebie.
Ściemniło się. Reflektor przeciął niebo, grzebał w chmurach i prześliznął się dalej. Drozd umilkł. Zapadła noc.
Pani Witte podeszła, aby ponownie napełnić wazę.
– Państwo za mało zjedli – powiedziała. – Młodzi ludzie powinni dużo jeść.
– Zjedliśmy, ile byliśmy w stanie. Waza jest prawie pusta.
– Przyniosę państwu jeszcze trochę sałaty. I kawałek sera.
Ukazał się księżyc.
– Teraz mamy już wszystko – powiedziała Elżbieta. – Księżyc, ogród i najedliśmy się, i jeszcze cały wieczór przed nami. Jest tak pięknie, że niemal nie można tego znieść.
– Tak żyli ludzie dawniej, l nie znajdowali w tym nic nadzwyczajnego.
Skinęła głową i obejrzała się.
– Stąd nie widać ani jednej ruiny. Ogród jest tak położony, że nie można ich dostrzec. Drzewa je zasłaniają. I pomyśleć, że istnieją całe kraje spokojne jak ten ogród!
– Pojedziemy tam po wojnie. Zobaczymy nie zniszczone miasta, które będą wieczorami oświetlone i nikt nie będzie odczuwał strachu przed bombami. Będziemy spacerowali przed pełnymi świateł wystawami sklepów i będzie tak jasno, że wreszcie zdołamy rozpoznać nocą nasze twarze na ulicy jak w biały dzień.