– Czy nas tam wpuszczą?
– Na wycieczkę? Czemu nie? Na przykład do Szwajcarii.
– Musielibyśmy mieć franki szwajcarskie. Skąd je weźmiemy?
– Zabierzemy ze sobą aparaty fotograficzne i tam je sprzedamy. Za to będziemy mogli żyć przez parę tygodni.
Elżbieta roześmiała się.
– Albo klejnoty lub futra, których nie mamy.
Pani Witte przyniosła sałatę i ser.
– Podoba się państwu tutaj?
– Tak, bardzo. Czy możemy jeszcze trochę posiedzieć?
– Jak długo państwo zechcą. Przyniosę jeszcze kawę. Zbożową, oczywiście.
– I kawa na dodatek. Żyjemy dzisiaj jak książęta – powiedział Graeber.
Elżbieta roześmiała się znowu.
– Jak książęta żyliśmy na początku. Zajadaliśmy gęsie wątróbki i kawior i piliśmy reńskie wino. Teraz żyjemy jak ludzie. Tak, jak chcemy żyć w przyszłości. Czy życie nie jest piękne?
– Tak, Elżbieto.
Graeber przyjrzał się jej. Gdy wychodziła z fabryki, wyglądała na zmęczoną, teraz zupełnie odżyła. To zawsze szło u niej szybko; niewiele było jej do tego potrzeba.
– Pięknie będzie żyć – powiedziała. – Tak mało zaznaliśmy dobrego, prawie nic. Właśnie dlatego tyle jeszcze mamy przed sobą. Co dla innych ludzi jest zrozumiałe samo przez się, dla nas będzie wielką przygodą. Choćby powietrze, którego nie czuć już spalenizną. Albo kolacja bez kartek żywnościowych. Sklepy, w których można kupić, co się chce; miasta, które nie są zniszczone. Albo mówić nie rozglądając się przedtem na wszystkie strony. Nie bać się już! Długo to potrwa, ale powoli strach będzie malał i malał, a nawet jeśli od czasu do czasu powróci, człowiek poczuje się szczęśliwy, gdyż uświadomi sobie od razu, że już nie potrzebuje się niczego obawiać. Prawda?
– Tak – odparł Graeber z wysiłkiem. – Tak, Elżbieto. Jeśli w ten sposób na to patrzeć, czeka nas jeszcze wiele szczęścia.
Siedzieli bardzo długo. Graeber zapłacił za kolację i pani Witte poszła spać. Mogli więc jeszcze pozostać jakiś czas.
Księżyc uniósł się wyżej. Nocny zapach ziemi i młodych liści stał się silniejszy i w spokojnym powietrzu pokonał na chwilę woń pyłu i gruzu, która ciągle wisiała nad miastem. W zaroślach przemknął kot polujący na szczury. Szczurów było teraz znacznie więcej niż dawniej; pod ruinami znajdowały obfity żer.
Elżbieta i Graeber wyszli o jedenastej. Mieli uczucie, że opuszczają wyspę.
– Przyszliście za późno. Wszystkie miejsca są już zajęte – powiedział na ich widok zakrystian.
Był to inny niż z rana, młodszy, gładko wygolony, sztywny i pełen godności. “Prawdopodobnie to on zadenuncjował Józefa" – pomyślał Graeber.
– Czy nie możemy się przespać w ogrodzie klasztornym?
– Na osłoniętych miejscach wszędzie już śpią ludzie. Dlaczego nie pójdziecie do miejskich punktów noclegowych?
O dwunastej w nocy było to zupełnie idiotyczne pytanie.
– Większą ufność pokładamy w Bogu – odparł Graeber.
Zakrystian popatrzył na niego przenikliwie.
– Jeśli chcecie tu zostać, musicie spać na dworze.
– To nie szkodzi.
– Jesteście małżeństwem?
– Tak. Bo co?
– Bo tutaj jest dom boży. Ludzie, którzy nie są poślubieni, nie mogą tu spać razem. W krużganku mamy osobny oddział dla mężczyzn i osobny dla kobiet.
– Nawet jeśli są małżeństwem?
– Nawet i wtedy. Krużganek stanowi część kościoła. Tu nie miejsce na rozkosze zmysłowe. Wy oboje nie wyglądacie na małżeństwo.
Graeber wyciągnął świadectwo ślubu. Zakrystian nałożył niklowe okulary i czytał w świetle wiecznej lampki.
– Od bardzo niedawna – powiedział wreszcie.
– Pod tym względem nie ma w katechizmie żadnych przepisów.
– Czy wzięliście także ślub kościelny?
– Słuchaj pan – powiedział Graeber. – Jesteśmy zmęczeni. Moja żona ciężko pracowała. Idziemy teraz spać do ogrodu klasztornego. Jeśli pan ma coś przeciwko temu, spróbuj nas pan wypędzić. Ale niech pan przyprowadzi więcej ludzi. To nie będzie takie łatwe.
Koło nich stanął nagle jakiś duchowny. Zbliżył się bezszelestnie.
– O co chodzi?
Zakrystian wyłożył całą sprawę. Duchowny przerwał mu po kilku zdaniach.
– Bóhmer, nie udawajcie Boga wszechmocnego. I tak już źle, że ludzie muszą spać tutaj. – Zwrócił się do Graebera. – Jeśli jutro nie znajdzie pan mieszkania, niech pan przyjdzie do mnie o dziewiątej wieczorem na Domhof 7. Proboszcz Biedendieck. Moja gospodyni już was gdzieś ulokuje.
– Bardzo dziękuję.
Biedendieck kiwnął głową i poszedł dalej.
– Jazda, podoficerze Pana Boga! – powiedział Graeber do zakrystiana. – Major wydał panu rozkaz. Musi pan słuchać. Kościół jest jedyną dyktaturą, która z powodzeniem utrzymała się poprzez stulecia. Którędy się idzie do ogrodu klasztornego?
Kościelny poprowadził ich przez zakrystię. W ciemności połyskiwały ornaty. Minęli drzwi, przeszli przez korytarz i znaleźli się w ogrodzie.
– Tylko nie rozkładajcie się na grobach kanoników katedralnych – warknął Bóhmer. – Zostańcie po tamtej stronie, obok krużganku. Nie wolno wam też spać razem. Tylko obok siebie. Każde posłanie musi być oddzielne. I nie wolno się rozbierać.
– Butów też nie wolno zdjąć?
– Buty można.
Poszli we wskazanym kierunku. Z krużganków dobiegał wielogłosowy koncert chrapania. Graeber rozpostarł na trawie płachtę brezentową i koce. Spojrzał na Elżbietę. Śmiała się.
– Z czego się śmiejesz? – spytał.
– Z zakrystiana. I z ciebie.
– Dobrze – Graeber ustawił walizki pod murem, a z tornistra sporządził coś w rodzaju wezgłowia. Nagle w rytmiczne chrapanie wdarł się kobiecy krzyk:
– Nie! Nie! O… – i zamarł w bełkocie.
– Cicho! – parsknął ktoś. Kobieta krzyknęła znowu. – Cicho! Do stu piorunów! – wrzasnął tamten. Krzyk urwał się, jakby zdławiony.
– Tacy właśnie jesteśmy, my, naród panów! – powiedział Graeber. – Nawet przez sen słuchamy każdego rozkazu.
Położyli się. Przy ścianie byli niemal sami. Tylko w obu kątach ciemne pagórki wskazywały, że i tam śpią ludzie. Księżyc stał za zrujnowaną wieżą, rzucając promień światła na stare groby. Kilka z nich zapadło się. To nie bomby je zniszczyły; trumny były zmurszałe i osunęły się. Pośrodku ogrodu, między krzakami dzikich róż, wznosił się wielki krzyż. Wokół niego, wzdłuż ścieżki, stały kamienne stacje drogi krzyżowej. Elżbieta i Graeber leżeli między stacją biczowania a stacją korony cierniowej. Przed każdą grupą znajdował się klęcznik. Z tyłu, w drugim czworoboku, jaśniały kolumny i łuki krużganka otwartego od strony ogrodu.
– Chodź do mnie – powiedział Graeber. – Do diabła z zarządzeniami tego ascetycznego zakrystiana!
XXIII
Jaskółki polatywały wokół zburzonej wieży. Pierwsze promienie słońca iskrzyły się na krawędziach potłuczonych dachówek. Graeber wypakował kuchenkę spirytusową. Nie wiedział, czy wolno tu gotować, toteż postępował w myśl starej zasady żołnierskiej: działać, nim ktokolwiek zabroni. Wziął menażkę i poszedł na poszukiwanie wody. Za stacją ukrzyżowania znalazł kran. Spał tam z otwartymi ustami mężczyzna o rudym zaroście. Miał tylko jedną nogę; odpiętą protezę położył obok siebie. W porannym świetle błyszczała niklowymi krzyżulcami jak jakaś maszyna. Graeber spojrzał w otwartą kolumnadę krużganków. Zakrystian mówił prawdę: kobiety i mężczyźni leżeli osobno. Na południowej stronie spały same kobiety.
Gdy wrócił, Elżbieta już się obudziła. Twarz jej miała wygląd świeży i wypoczęty; nie jak te blade oblicza, które widział w krużgankach.