Выбрать главу

– Wiem, gdzie będziesz mogła się umyć – powiedział. – Idź tam, nim inni przypuszczą szturm. Świątobliwe organizacje mają zawsze marne urządzenia sanitarne. Chodź, pokażę ci łazienkę kanoników.

Zaśmiała się.

– Lepiej zostań tutaj i uważaj na kawę, bo inaczej nie znajdziemy jej potem. Już ja sama trafię do umywalni. Którędy się tam idzie?

Opisał jej drogę. Poszła na przełaj przez ogród. Spała tak spokojnie, że suknia jej prawie nie była zgnieciona. Spoglądał za nią. Nagle zrozumiał, jak bardzo ją kocha.

– A więc gotuje pan w ogrodzie bożym! – świątobliwy zakrystian nadszedł skradając się na filcowych podeszwach. – I to pod stacją bolesnego koronowania!

– A gdzie jest radosne? Mogę tam pójść.

– Tu jest wszędzie poświęcona ziemia. Nie widzi pan, że tam pogrzebani są kanonicy?

– Na niejednym już cmentarzu siedziałem i gotowałem – powiedział Graeber spokojnie. – Ale niech mi pan powie, dokąd mamy w takim razie pójść? Jest tu gdzieś jakaś kantyna lub kuchnia polowa?

– Kantyna? – Zakrystian żuł to słowo jak nadgniły owoc. – Tutaj?

– To nie byłby zły pomysł.

– Może dla takich pogan jak pan. Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy inaczej myślą. Restauracja na Chrystusowej ziemi! Co za bluźnierstwo!

– To wcale nie jest bluźnierstwo. Chrystus nakarmił kilka tysięcy ludzi paroma chlebami i rybami, o tym powinien pan wiedzieć. Ale on na pewno nie był takim napuszonym krukiem jak pan! A teraz odfruń pan! Jest wojna, może pan o tym nie wie?

– Powiadomię proboszcza Biedendiecka o pańskim świętokradztwie!

– Proszę bardzo! Wyrzuci pana na zbity łeb!

Zakrystian, wściekły, odszedł spokojnie w swoich filcowych pantoflach. Graeber otworzył paczkę kawy ze spuścizny po Bindingu i powąchał. Była to prawdziwa kawa. Zaparzył ją i aromat, który się rozszedł, wywołał natychmiastowy skutek. Zza grobu kanoników jakiś mężczyzna uniósł głowę i zaczął węszyć. Potem kichnął, wstał i podszedł bliżej.

– Dałby pan filiżankę?

– Odwal się – powiedział Graeber. – To dom boży; tu nie daje się jałmużny, tu się tylko przyjmuje.

Elżbieta wróciła. Krok jej był lekki i swobodny, jakby szła na spacer.

– Skąd masz kawę? – spytała.

– Od Bindinga. Musimy ją szybko wypić, inaczej opadną nas wszyscy z krużganku.

Promień słońca wędrował po obrazach bolesnego koronowania. Przed stacją biczowania kwitły fiołki. Graeber wyjął z tornistra chleb i masło.

– Prawdziwe masło – powiedziała Elżbieta. – Też od Bindinga?

– Wszystko od niego. Dziwne, stale okazywał mi życzliwość, a ja go nigdy nie lubiłem.

– Może właśnie dlatego tak postępował. To się podobno zdarza.

Elżbieta siedziała na tornistrze obok Graebera.

– Kiedy miałam siedem lat, marzyłam o takim właśnie życiu.

– A ja chciałem zostać piekarzem.

Zaśmiała się.

– Zostałeś za to kwatermistrzem. I jakim doskonałym! Która godzina?

– Zapakuję wszystko i odprowadzę cię do fabryki.

– Nie. Posiedźmy tu na słońcu, jak długo się da. Pakowanie i odnoszenie rzeczy zabiera dużo czasu; musielibyśmy długo czekać w kolejce, aby wszystko odstawić na dół. Krużganek jest pełen ludzi. Możesz to zrobić potem, kiedy już pójdę.

– Dobrze. Jak myślisz, wolno tu palić?

– Nie. Ale ty się i tak tym nie przejmujesz.

– Nie. Korzystajmy, póki czas, zanim nas stąd wyrzucą. Wkrótce to nastąpi. Spróbuję znaleźć dzisiaj jakieś lokum, gdzie nie musielibyśmy spać w ubraniach. Do proboszcza Biedendiecka nie pójdziemy w żadnym razie, prawda?

– Nie. Raczej już z powrotem do Pohlmanna.

Słońce wzniosło się wyżej. Rozjaśniło portyk, a kolumny rzucały cień na mury. Ludzie chodzili między nimi tam i z powrotem, jak za kratami ze światła i cieni. Dzieci płakały. W kącie ogrodu jednonogi kaleka przypiął swoją protezę i naciągnął na nią spodnie. Graeber spakował chleb, masło i kawę.

– Jest za dziesięć ósma – powiedział. – Musisz już iść. Przyjdę po ciebie pod fabrykę, Elżbieto. Na wszelki wypadek mamy dwa punkty spotkania: przede wszystkim ogród pani Witte; a jeśli nie tam, to tutaj.

– Dobrze. – Elżbieta wstała. – To już ostatni raz opuszczam cię na cały dzień.

– Za to wieczorem późno pójdziemy spać; spędzimy razem wiele godzin. W ten sposób nadrobimy stracony czas.

Pocałowała go i szybko odeszła. Graeber usłyszał nagle czyjś śmiech. Odwrócił się rozgniewany. Jakaś młoda kobieta stała między kolumnami. Przed sobą, na murku, postawiła chłopczyka, który targał ją rączkami za włosy. Śmiała się wraz z nim. Graebera i Elżbiety nawet nie zauważyła.

Spakował rzeczy, po czym poszedł wypłukać menażkę. Kaleka pobiegł za nim. Noga jego stukała i skrzypiała.

– Hej, kolego!

Graeber przystanął.

– To ty gotowałeś kawę? – spytał inwalida.

– Tak. Wypiliśmy ją.

– To się rozumie. – Mężczyzna miał bardzo duże niebieskie oczy. – Chodzi mi o fusy z kawy. Jeśli je chcesz wyrzucić, daj lepiej mnie. Można je raz jeszcze zaparzyć.

– Tak, naturalnie. – Graeber wyskrobał fusy. Potem zabrał swoje rzeczy i zaniósł na miejsce, gdzie je przechowywano. Oczekiwał starcia z pobożnym zakrystianem. Ale zamiast niego był teraz ten drugi, z czerwonym nosem. Zalatywało od niego winem mszalnym. Nie powiedział nic.

Dozorca siedział w oknie swego mieszkania w wypalonym domu. Skinął na Graebera, gdy go spostrzegł. Graeber wszedł do mieszkania.

– Ma pan dla nas pocztę?

– Tak. Dla pańskiej żony. List adresowany jest jeszcze do panny Kruse. To chyba w porządku, co?

– Tak.

Graeber wziął list. Zauważył, że dozorca dziwnie mu się przypatruje. Spojrzał na list i zdrętwiał widząc pieczątkę gestapo. Odwrócił kopertę. Była zaklejona, ale można było poznać, że ktoś ją otwierał.

– Kiedy przyszedł? – spytał.

– Wczoraj wieczorem.

Graeber oglądał kopertę. Był pewien, że dozorca czytał list. Dlatego też rozerwał kopertę. Znalazł w niej wezwanie dla Elżbiety na godzinę jedenastą trzydzieści rano. Popatrzył na zegarek, dochodziła dziesiąta.

– Dobrze – powiedział. – Nareszcie! Dawno już na to czekałem. – Schował list. – Jest jeszcze coś poza tym?

– Czy to nie wystarczy? – spytał dozorca przyglądając mu się badawczo.

Graeber zaśmiał się.

– Wie pan może o jakimś mieszkaniu dla nas?

– Nie. Pan jeszcze potrzebuje mieszkania?

– Ja nie. Ale moja żona.

– Tak? – powiedział dozorca bez przekonania.

– Tak. Zapłacę dobre odstępne.

– Tak? – powtórzył dozorca.

Graeber wyszedł. Czuł, że dozorca spogląda za nim z okna. Przystanął i udawał, że z zainteresowaniem obserwuje szkielety dachów. Potem wolnym krokiem ruszył dalej.

Za najbliższym rogiem natychmiast wyciągnął list z kieszeni. Był to drukowany formularz, z którego nic nie dało się wywnioskować. Nawet podpis był drukowany. Tylko nazwisko Elżbiety i datę wypisano na maszynie, która literę “A" wybijała za wysoko.

Wpatrywał się w kartkę. Czworokątna ósemka szarego taniego papieru drzewnego przesłoniła nagle cały świat. Unosiła się z niej niepojętna groźba. Pachniała śmiercią.

Stał przed kościołem Św. Katarzyny. Nie wiedział, jak się tu znalazł.

– Ernst – szepnął ktoś za nim. Odwrócił się gwałtownie. Był to Józef. Miał na sobie płaszcz wojskowego kroju; nie zwracając więcej uwagi na Graebera, wszedł do kościoła. Graeber rozejrzał się i w minutę później podążył za nim. Znalazł go w pustej ławce koło zakrystii. Józef uczynił ostrzegawczy ruch. Graeber zbliżył się do ołtarza, obejrzał się, zawrócił i uklęknął obok Józefa.