Выбрать главу

– Pohlmann został aresztowany – szepnął Józef.

– Co?

– Pohlmann. Dzisiaj rano zabrało go gestapo.

W pierwszej chwili Graeber pomyślał, że aresztowanie Pohlmanna ma jakiś związek z listem do Elżbiety.

– A więc Pohlmann także – powiedział wreszcie.

Józef podniósł szybko wzrok.

– Kto jeszcze poza nim?

– Moja żona dostała wezwanie do gestapo.

– Na kiedy?

– Na dzisiaj przed południem, na godzinę jedenastą trzydzieści.

– Ma pan to wezwanie przy sobie?

– Tak, proszę.

Graeber podał Józefowi list.

– Jak to się stało z Pohlmannem? – spytał.

– Nie wiem. Nie było mnie w domu. Gdy przyszedłem, poznałem po kamieniu, który leżał inaczej niż przedtem, co się stało. Pohlmann kopnął go na bok wychodząc. Był to jeden z naszych umówionych znaków. W godzinę później zobaczyłem, że książki jego ładują na wóz.

– Czy miał u siebie coś obciążającego?

– Nie sądzę. Wszystko, co mogło być niebezpieczne, zakopane jest gdzie indziej. Nawet konserwy.

Graeber popatrzył na papier w ręku Józefa.

– Właśnie chciałem do niego pójść – powiedział. – Miałem się go poradzić, co robić.

– Dlatego też przyszedłem. Jakiś gestapowiec czatuje z pewnością w jego mieszkaniu. – Józef oddał Graeberowi wezwanie. – Co pan teraz zrobi?

– Nie wiem. Przed chwilą to dostałem. A co pan by zrobił?

– Uciekłbym – odparł Józef bez namysłu.

Graeber wpatrywał się w półmrok, w którym jaśniały ołtarze.

– Pójdę najpierw sam i spytam, czego chcą – powiedział.

– Nie udzielą panu informacji, jeśli wzywają pańską żonę.

Graeber uczuł, jak go przenika dreszcz. Ale Józef był tylko rzeczowy, nic więcej.

– Gdyby chcieli zabrać moją żonę, aresztowaliby ją jak Pohlmanna. Tu chodzi o coś innego. Dlatego zdecydowałem się tam pójść. Może to nic ważnego – powiedział Graeber bez przekonania. – W takim wypadku błędem byłoby uciekać.

– Czy pańska żona jest Żydówką?

– Nie.

– To co innego. Żydzi zawsze powinni uciekać. Czy pańska żona nie mogła gdzieś wyjechać?

– Nie. Ma przydział pracy. To łatwo sprawdzić.

Józef zastanowił się.

– Możliwe, że wcale nie chcą jej aresztować. Pan ma rację, mogli to zrobić wprost. Jak pan sądzi, dlaczego ją wzywają?

– Jej ojciec jest w obozie koncentracyjnym. A ktoś, z kim razem mieszkała, mógł był ją zadenuncjować. Możliwe też, że zwrócono na nią uwagę w związku z naszym ślubem.

Józef zamyślił się znowu.

– Niech pan zniszczy wszystko, co ma z tym jakikolwiek związek. Listy, pamiętniki i temu podobne. A potem niech pan tam idzie. Pan sam. O to panu przecież chodzi, prawda?

– Tak. Powiem, że list otrzymałem dopiero dzisiaj i że nie zdążyłem porozumieć się z żoną.

– Tak będzie najlepiej. Niech pan spróbuje dowiedzieć się, czego od niej chcą. Panu nic nie zrobią. Przecież pan i tak musi wracać na front. Nie będę więc pana zatrzymywać. Jeśli pan szuka kryjówki dla żony, mogę panu podać adres. Ale najpierw niech pan tam idzie. Aż do popołudnia będę tutaj – Józef zawahał się chwilę – w konfesjonale proboszcza Biedendiecka. Tam gdzie wywieszona jest tabliczka “Nieobecny". To zapewni mi kilka godzin snu.

Graeber wstał i wyszedł. Po chłodnym półmroku panującym w kościele oślepił go przed drzwiami blask słońca; był tak jaskrawy, jakby go chciał prześwietlić i sam stał się narzędziem gestapo. Graeber powoli kroczył ulicami. Miał uczucie, że idzie pod szklanym kloszem. Wszystko dokoła było teraz obce i nieosiągalne. Jakaś kobieta z dzieckiem na ręku wydała się nagle symbolem osobistego bezpieczeństwa i wzbudziła w nim bolesną zazdrość. Mężczyzna siedzący na ławce i czytający gazetę był obrazem nieosiągalnej beztroski, a grupka ludzi, która śmiejąc się rozmawiała z sobą – robiła wrażenie zjaw z innego, utraconego nagle świata. Tylko nad nim wisiał posępny cień strachu, który go wyosobniał jak trędowatego.

Wszedł do gmachu gestapo i okazał wezwanie. Esesowiec kazał mu iść korytarzem do bocznego skrzydła. W przejściach unosił się zapach akt, nie wietrzonych biur i koszar. Musiał zaczekać w pokoju, w którym znajdowali się już trzej inni mężczyźni. Jeden z nich stał przy oknie wychodzącym na podwórze. Założył ręce do tyłu i palcami prawej bębnił po grzbiecie lewej ręki jak na pianinie. Dwaj inni siedzieli na krzesłach i patrzyli przed siebie. Jeden, łysy, stale zakrywał dłonią zajęczą wargę; drugi miał wąsik jak Hitler i gąbczastą, bladą twarz. Obrzucili wchodzącego szybkim spojrzeniem i zaraz odwrócili wzrok.

Nadszedł jakiś esesowiec w okularach. Wszyscy zerwali się natychmiast. Graeber był najbliżej drzwi.

– Czego pan tu chce? – spytał go esesowiec nieco zdumiony. Żołnierze podlegali zazwyczaj sądownictwu wojskowemu.

Graeber okazał kartkę.

– Przecież nie o pana tu chodzi – powiedział esesowiec. – Wezwanie jest dla panny Kruse…

– To moja żona. Pobraliśmy się przed kilkoma dniami. Ona pracuje w fabryce państwowej. Myślałem, że mógłbym to za nią załatwić.

Graeber wyciągnął świadectwo ślubu, które przezornie zabrał ze sobą. Esesowiec dłubał niezdecydowanie w uchu.

– No, w ostateczności nie mam nic przeciwko temu. Pokój siedemdziesiąty drugi. Podziemie.

Zwrócił papiery. “Podziemie" – pomyślał Graeber. We wszystkich pogłoskach, które krążyły wokół budynku gestapo, właśnie podziemie miało najgorszą sławę.

Zszedł po schodach. Dwaj ludzie, którzy właśnie wchodzili, popatrzyli na niego z zazdrością. Sądzili, że wraca już na wolność, podczas gdy oni mieli jeszcze wszystko przed sobą.

Pokój siedemdziesiąt dwa okazał się dużą salą z półkami i oddzielnym pomieszczeniem na biuro. Znudzony urzędnik wziął wezwanie. Graeber wyjaśnił mu, dlaczego przyszedł, i okazał swoje papiery.

Urzędnik skinął głową.

– Czy może pan pokwitować za żonę?

– Tak.

Urzędnik podsunął mu przez stół dwa papierki.

– Niech pan tu pokwituje, a na dole dopisze: mąż Elżbiety Kruse, datę i Urząd Stanu Cywilnego, gdzie braliście ślub. Drugi formularz może pan sobie zabrać.

Graeber podpisywał powoli. Nie chciał okazać, że czyta, co było wydrukowane; ale nie chciał też podpisywać na ślepo. Urzędnik szukał tymczasem na jednej z półek.

– Do diabła, gdzie są te prochy? – zawołał wreszcie. – Holtman, znowu narobiliście bałaganu. Przynieście paczkę Kruse.

Ktoś chrząknął za przepierzeniem. Graeber spostrzegł, że pokwitował odbiór prochów więźnia obozu koncentracyjnego Bernharda Kruse. A na drugim formularzu przeczytał, że Bernhard Kruse zmarł na atak serca.

Urzędnik znikł za przegródką. Po chwili wrócił ze skrzynką od cygar owiniętą w mały kawałek brązowego papieru i związaną sznurkiem. Na bokach miała wydrukowany napis “Claro", widać też było część barwnego zamknięcia skrzynki z czerwono-złotym herbem, który dzierżył palący fajkę Indianin.

– Tutaj są prochy – powiedział urzędnik i spojrzał sennie na Graebera. – Panu jako żołnierzowi nie potrzebuję chyba mówić, że nakazane jest absolutne milczenie. Żadnych nekrologów w gazetach ani zawiadomień rozsyłanych pocztą. Żadnych uroczystości żałobnych. Milczenie. Zrozumiano?

– Tak.

Graeber wziął skrzynkę i wyszedł.

Postanowił nic nie mówić Elżbiecie. W ostateczności niech się dowie później. Zresztą to jest nieprawdopodobne, gestapo nie zawiadamia dwukrotnie. Na razie wystarczy, że musi ją zostawić samą: powiedzieć jej o śmierci ojca byłoby zbędnym okrucieństwem.