Szedł powoli w kierunku kościoła Św. Katarzyny. Ulice wydawały mu się nagle znów pełne życia. Groźba minęła, przekształciła się w śmierć. Ale to była obca śmierć. A do obcej śmierci już przywykł. Ojca Elżbiety znał tylko z czasów dzieciństwa.
Pod pachą czuł skrzynkę od cygar. Prawdopodobnie nie zawierała wcale prochów Krusego. Holtmann mógł się łatwo pomylić, a trudno przecież przypuszczać, żeby w obozie koncentracyjnym poświęcano tym sprawom szczególną uwagę. Przy masowym paleniu zwłok było to zresztą niemożliwe. Któryś z palaczy zgarnął szuflą garść popiołu i zapakował – to wszystko. Graeber nie pojmował, po co to w ogóle robią. Było to połączenie nieludzkości z biurokracją, która nieludzkość tę czyniła jeszcze bardziej nieludzką.
Zastanawiał się, co zrobić z prochami. Mógł je zakopać gdzieś wśród ruin, dosyć nadarzało się po temu okazji. Mógł również zanieść je na cmentarz; ale wtedy potrzebne byłoby zezwolenie i grób i Elżbieta dowiedziałaby się o tym.
Wszedł do kościoła i zatrzymał się przed konfesjonałem proboszcza Biedendiecka. Wisiała tam tabliczka “Nieobecny". Uchylił zieloną zasłonę. Józef nie spał i siedział w ten sposób, że mógł kopnąć Graebera w brzuch i natychmiast uciekać. Graeber poszedł dalej, do ławki koło zakrystii. Po chwili zjawił się Józef. Graeber pokazał mu skrzynkę od cygar.
– O to chodziło. Prochy jej ojca.
– Nic więcej?
– To wystarczy. Dowiedział się pan jeszcze czegoś o Pohlmannie?
– Nie.
Obaj spojrzeli na paczkę.
– Skrzynka od cygar – powiedział Józef. – Najczęściej biorą stare pudełka albo puszki blaszane lub papierowe torby. Skrzynka od cygar to już prawie jak trumna. Gdzie ją pan chce zostawić? Tu, w kościele?
Graeber potrząsnął głową. Przyszło mu nagle na myśl, co zrobi.
– W ogrodzie klasztornym – powiedział. – To jest przecież jakby rodzaj cmentarza.
Józef skinął głową.
– Czy mógłbym jeszcze coś dla pana zrobić? – spytał Graeber.
– Niech pan wyjdzie bocznymi drzwiami i sprawdzi, czy na ulicy nie ma czegoś podejrzanego. Muszę już iść; od godziny pierwszej służbę obejmuje zakrystian-antysemita. Jeśli w ciągu pięciu minut pan nie wróci, to znaczy, że ulicy jest wolna.
– Dobrze.
Graeber stał w słońcu. Po chwili z kościoła wyszedł Józef. Mijając Graebera mruknął:
– Wszystkiego dobrego!
– Wszystkiego dobrego!
Graeber zawrócił. O tej porze ogród klasztorny był pusty. Dwa żółte motyle z czerwonymi punkcikami na skrzydełkach igrały nad krzewem okrytym małymi białymi kwiatami. Krzak stał nad grobem kanonika Aloysiusa Blumera. Graeber podszedł bliżej i zbadał ziemię. Trzy groby zapadły się, mogiła Blumera jednak w taki sposób, że pod pokrywą darni prawdopodobnie utworzyła się dziura. Było to odpowiednie miejsce.
Napisał na karteczce, że skrzynka zawiera prochy katolickiego więźnia obozu koncentracyjnego. Zrobił to na wypadek, gdyby ją miano znaleźć. Kartkę wsunął pod brązowy papier opakowania. Następnie wyciął bagnetem kawałek murawy i powiększył ostrożnie szczelinę w ziemi tak, żeby móc wsunąć skrzynkę. Łatwo to poszło. Dziurę zasypał potem wydobytą ziemią i nakrył trawą.
Bernhard Kruse, jeśli to był on, znalazł w ten sposób miejsce w poświęconej ziemi, u stóp wysokiego dostojnika kościelnego.
Graeber odszedł i usiadł na murze krużganku. Kamienie nagrzane były od słońca. “Może to świętokradztwo – pomyślał. – A może tylko zbędny sentymentalizm. Bernhard Kruse był katolikiem, a Kościół zabrania katolikom palenia zwłok; ale chyba w tym wypadku Kościół tego nie potępi ze względu na specyficzne okoliczności. A jeśli skrzynka zawiera nie prochy Krusego, lecz różnych ofiar, może także protestantów i ortodoksyjnych żydów, to chyba i w tym wypadku nie będzie to miało znaczenia. Ani Jehowa, ani Bóg protestantów lub katolików nie będzie zgłaszał zbyt wiele sprzeciwów".
Spojrzał na grób, w którym skrzynka od cygar leżała jak kukułcze jajo w cudzym gnieździe. Przez całą drogę nic prawie nie odczuwał; ale teraz, gdy wszystko już minęło, ogarnęła go głęboka, bezgraniczna gorycz. Było to więcej niż tylko myśl o zmarłym. Był w tym Pohlmann i Józef, i wszystkie nieszczęścia, które widział, i wojna, a także jego własny los.
Wstał. W Paryżu widział grób Nieznanego Żołnierza, wspaniały, pod Łukiem Triumfalnym, na którym wyryto daty wielkich bitew Francji i nagle wydało mu się, że ten zapadły kawałek murawy z płytą kanonika Blumera i znajdująca się pod nią skrzynka od cygar jest czymś podobnym, a może nawet jeszcze większym – bez tęczy sławy i bitew.
– Gdzie będziemy dzisiaj spali? – spytała Elżbieta. – W kościele?
– Nie. Stał się cud. Byłem u pani Witte, ma wolny pokój. Córka jej wyjechała przed kilkoma dniami na wieś. Zamieszkamy tam, a gdy wyjadę, będziesz chyba mogła zatrzymać ten pokój. Zaniosłem tam już wszystkie nasze rzeczy. Dostałaś urlop?
– Tak. Już nie wracam do fabryki. A ty nie będziesz musiał na mnie czekać.
– Chwała Bogu! Uczcimy to dzisiaj wieczorem! Całą noc się nie położymy, a jutro możemy spać do południa.
– Tak. Będziemy siedzieli w ogrodzie, aż pojawią się wszystkie gwiazdy. Ale przedtem kupię sobie nowy kapelusz. Dziś jest odpowiedni po temu dzień.
– Po co ci kapelusz? Chcesz go wieczorem nosić w ogrodzie?
Elżbieta zaśmiała się.
– Może. Ale to nie takie ważne. Najważniejsze, że się go kupuje. To symboliczny akt. Kapelusz jest jak sztandar. Kupuje się go, kiedy się jest szczęśliwym albo nieszczęśliwym. Ty tego nie rozumiesz, prawda?
– Nie. Ale chodźmy go kupić. Uczcimy nim twoją wolność. To ważniejsze od kolacji! Czy sklepy są jeszcze otwarte? A masz kartę odzieżową?
– Tak. I wiem, gdzie można dostać kapelusze.
– Doskonale. Kupimy kapelusz do twojej złocistej sukni.
– Do niej nie potrzeba. To suknia wieczorowa. Po prostu kupimy jakikolwiek kapelusz. To naprawdę konieczne. Tym samym zerwę z fabryką.
Część wystawy sklepowej ocalała. Reszta zabita była deskami. Zajrzeli do środka. W oknie leżały dwa kapelusze: jeden przybrany sztucznymi kwiatami, drugi – kolorowymi piórami. Graeber przyglądał się im bez entuzjazmu; nie mógł sobie wyobrazić w nich Elżbiety. Nagle spostrzegł, że siwowłosa kobieta zamierza właśnie zamknąć drzwi.
– Szybko! – powiedział.
Sklep był zaciemniony. Właścicielka zaprowadziła ich do tylnego pokoiku i natychmiast wdała się z Elżbietą w rozmowę, z której Graeber nic nie rozumiał. Usiadł na kruchym, złoconym krzesełku koło drzwi. Właścicielka zapaliła światło nad lustrem i zaczęła wyjmować z pudeł kapelusze i materiały. Szary sklep zamienił się nagle w zaczarowaną grotę. Na barwnej tkaninie brokatów zapłonęła czerwień, błękit, róż i biel kapeluszy, jakby to były korony przymierzane przed jakimś tajemniczym świętem. W powodzi światła Elżbieta poruszała się przed lustrem, jakby zstąpiła właśnie z portretu, a półmrok spowijający resztę pokoju zamykał się za nią niby kotara. Graeber siedział cicho i obserwował scenę, która wydawała mu się nierealna po wszystkim, co wydarzyło się w ciągu dnia. Widział Elżbietę po raz pierwszy całkowicie wyrwaną z czasu, była sobą, oddana naturalnej i głębokiej zarazem zabawie, oblana światłem, tkliwością i miłością, poważna i skupiona jak Amazonka, która przegląda broń przed walką. Słyszał cichą rozmowę obu kobiet, nie przysłuchując się jej; dobiegała doń jak szmer źródła; widział jasny krąg otaczający Elżbietę, jakby to ona go rozsiewała; kochał ją, pożądał i zapomniał o wszystkim, zatopiony w cichym szczęściu, za którym czatowała niepojęta groźba utraty, czyniąc je jeszcze głębszym, jeszcze bardziej promiennym i tak cennym i przelotnym, jak błyski światła na jedwabiach i brokatach.