Przyprowadzono gromadę uchodźców. Odliczono ich i ustawiono w dwóch szeregach; w rękach trzymali tekturowe pudła i walizki i gapili się na kocioł z kawą. Nadeszło kilku oficerów SS w eleganckich butach z cholewami i spodniach do konnej jazdy – przechadzali się wzdłuż peronu jak bociany. Do przedziału weszło dalszych trzech urlopników. Jeden z nich otworzył okno i wychylił się. Przed wagonem stała kobieta z dzieckiem. Graeber popatrzył na dziecko, a następnie na kobietę. Miała pomarszczoną szyję, obrzmiałe powieki, chude, obwisłe piersi i ubrana była w wyblakłą letnią sukienkę w niebieskie wiatraki. Wszystko wydawało się znacznie bardziej wyraźne niż zwykle – światło i całe otoczenie.
– A więc, Henryku – powiedziała kobieta.
– Tak, uważaj na siebie, Mario. Pozdrów wszystkich.
– Tak.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Kilku ludzi z instrumentami muzycznymi ustawiło się na środku peronu.
– Z fasonem – odezwał się frajter. – Młode mięso armatnie wyrusza na front z muzyką. Myślałem, że to już dawno skasowano.
– Mogliby i nam dać trochę kawy – odparł podoficer. – Jesteśmy przecież starymi wojakami i też jedziemy na front!
– Poczekaj do wieczora. Dostaniesz ją wtedy jako zupę.
Rozległy się kroki maszerujących i głosy komendy. Nadeszli rekruci, prawie wszyscy bardzo młodzi; było wśród nich tylko paru krzepkich starszych ludzi – prawdopodobnie z SA lub SS.
– Niewielu z nich musi się golić – powiedział frajter. – Popatrzcie na tych szczeniaków! Same dzieciaki! I na takich mamy na froncie polegać.
Rekruci sformowali się. Podoficerowie krzyczeli. Potem nastąpiła cisza. Ktoś przemawiał.
– Zamknij okno – powiedział frajter do żołnierza, którego żona stała na peronie.
Tamten nie odpowiedział. Głos mówcy grzechotał nadal, jakby wydobywał się z blaszanego kubła. Graeber oparł się o ścianę wagonu i przymknął oczy. Henryk nadal stał przy oknie. Nie słyszał słów frajtra. Zmieszany, z głupim i smutnym wyrazem twarzy wpatrywał się w Marię. Maria tak samo wpatrywała się w niego. “Dobrze, że Elżbiety tu nie ma" – pomyślał Graeber.
Wreszcie głos zamilkł. Czterej muzykanci zagrali Deutschland, Deutschland tiber alles, a następnie Horst- Wessel-Lied. Odegrali obie pieśni szybko i z każdej tylko po jednej strofce. W przedziale nikt się nie poruszył. Frajter dłubał w nosie i bez większego zainteresowania oglądał wynik tej operacji.
Rekruci wsiedli do swych wagonów. Za nimi podążył kocioł z kawą. Po jakimś czasie wrócił pusty.
– To kurwy! – odezwał się podoficer. – My, starzy żołnierze, możemy umierać z pragnienia.
Siedzący w kącie artylerzysta przestał na chwilę jeść.
– Co? – spytał.
– Kurwy, powiedziałem. Co tam żresz? Cielęcinę?
Artylerzysta odgryzł kawałek kanapki.
– Świnia – powiedział.
– Świnia… – Podoficer rozejrzał się po siedzących w przedziale. Szukał poparcia. Artylerzysta wcale się tym nie przejmował. Henryk wciąż jeszcze stał przy oknie.
– Pozdrów też ciotkę Bertę – powiedział do Marii.
– Tak.
Umilkli znowu.
– Dlaczego nie odjeżdżamy? – spytał ktoś. – Przecież już po szóstej.
– Może czekamy jeszcze na jakiegoś generała.
– Generałowie latają samolotami.
Czekali jeszcze pół godziny.
– No, więc idź już, Mario – powtarzał Henryk od czasu do czasu.
– Mogę zaczekać.
– Mały musi zjeść kolację.
– Jeszcze zdąży.
Znów milczeli przez jakiś czas.
– Pozdrów też Józefa – powiedział wreszcie Henryk.
– Tak, dobrze. Powtórzę mu.
Artylerzysta wypuścił potężny wiatr, westchnął głośno i natychmiast zasnął. Pociąg, jakby tylko na to czekał, ruszył powoli.
– No, to pozdrów wszystkich, Mario.
– Ty także, Henryku.
Pociąg toczył się szybciej. Maria biegła obok wagonu.
– Uważaj na małego!
– Tak, tak. A ty na siebie.
– Dobrze, dobrze!
Graeber widział pod oknem stroskaną twarz kobiety. Biegła, jakby szło o jej życie, aby jeszcze przez dziesięć sekund wpatrywać się w męża. A potem nagle spostrzegł Elżbietę. Stała za szopą dworcową. Z pociągu nie można jej było uprzednio dojrzeć. Wątpił tylko przez moment, zaraz jednak ujrzał jej twarz wyraźniej. Była tak bezgranicznie zrozpaczona, że wydawała się bez życia. Zerwał się i chwycił Henryka za kołnierz.
– Puść mnie do okna!
Zapomniał nagle o wszystkim. Nie rozumiał, dlaczego poszedł na dworzec sam. Nic już nie rozumiał. Musiał ją widzieć. Musiał wołać. Nie powiedział jej najważniejszej rzeczy.
Szarpał Henryka za kark. Ten nadal wychylał się przez okno wparty od zewnątrz łokciami w ramę okienną.
– Pozdrów też Lizę – krzyczał poprzez turkot.
– Puść mnie! Precz od okna! Moja żona tam stoi!
Graeber zarzucił Henrykowi ręce na ramiona i szarpnął. Henryk kopnął w tył i trafił Graeber a w goleń.
– I uważaj dobrze na wszystko! – krzyknął.
Kobiety nie było już słychać. Graeber kopnął Henryka w kolano i szarpnął za ramiona. Tamten nie ustępował. Wymachiwał jedną ręką, a łokciami i drugą ręką trzymał się okna. Pociąg zakręcał. Ponad głową Henryka widział Graeber Elżbietę. Bardzo już oddalona i bardzo mała, stała samotnie przed szopą. Pomachał ku niej ponad płową jak słoma, szczeciniastą głową Henryka. Może Elżbieta zobaczy jeszcze rękę; ale nie zobaczy już, kto macha. Nadleciała grupa domów i przysłoniła dworzec.
Henryk oderwał się powoli od okna.
– Ty przeklęty… – zaczął Graeber wściekle i urwał. Henryk odwrócił się. Grube łzy spływały mu po twarzy. Graeber opuścił rękę.
– Ach, gówno!
– Coś podobnego! – powiedział frajter.
XXV
Po dwóch dniach Graeber odnalazł swój pułk i zameldował się w kancelarii kompanii. Feldfebla nie było. Tylko pisarz siedział bezczynnie przy stole. Wieś leżała o sto dwadzieścia kilometrów na zachód od ostatnich pozycji, które znał Graeber.
– Jak tu jest? – spytał.
– Zasranie. Jak przeszedł urlop?
– Tak sobie. Gorąco tu było?
– Jeszcze jak! Sam widzisz, gdzie się teraz znajdujemy.
– Gdzie kompania?
– Jeden pluton kopie rowy. Drugi grzebie zabitych. Wrócą w południe.
– Dużo się zmieniło?
– Sam zobaczysz. Nie wiem, kto tu jeszcze był, kiedy odjeżdżałeś. Dostaliśmy sporo rekrutów. Dzieciaki. Padają jak muchy w zimie. Nie mają pojęcia o wojnie. Mamy nowego sierżanta-szefa. Stary nie żyje. Gruby Meinert.
– Był na linii?
– Nie. W latrynie go trzepnęło. Wyleciał w powietrze z całym kramem. – Pisarz ziewnął. – Sam zobaczysz, co się dzieje. Dlaczego nie postarałeś się w ojczyźnie dostać w tyłek małym, przyjemnym odłamkiem bomby?
– Tak – powiedział Graeber. – Właśnie. Najlepsze pomysły przychodzą do głowy, kiedy już jest za późno.
– Ja bym spokojnie wrócił o kilka dni później. Nikt by w tym bałaganie nie zauważył…
– To także wpada człowiekowi na myśl dopiero po powrocie.
Graeber szedł przez wieś. Podobna była do tej, w której ostatnio stacjonował. Wszystkie te wioski były do siebie podobne, wszystkie – jednakowo zniszczone. Różnica polegała jedynie na tym, że teraz znikł już prawie cały śnieg. Wszystko było mokre i zabłocone: buty zapadały głęboko, a ziemia trzymała je mocno, jakby chciała wciągnąć w głąb. Na głównej ulicy ułożono deski; chlupotały w wodzie, a gdy stąpnęło się na jeden koniec, drugi unosił się do góry, ociekając błotem.