Słońce świeciło i było dość ciepło. Graeberowi wydawało się, że jest tu znacznie cieplej niż w Niemczech. Nasłuchiwał odgłosów frontu. Silny ogień artyleryjski dudnił, nabrzmiewał i opadał. Graeber odszukał piwnicę, którą mu wskazał pisarz, i złożył swoje rzeczy na wolnym miejscu. Wściekał się, że nie przekroczył urlopu jeszcze o jeden lub dwa dni. Miał wrażenie, że naprawdę nikt go tutaj nie potrzebuje. Znów wyszedł na dwór. Za wsią wykopano rowy strzeleckie; wypełniała je teraz woda, a ściany pozapadały się. W kilku miejscach zbudowano małe bunkry betonowe. W wilgotnym krajobrazie wznosiły się jak nagrobki.
Graeber zawrócił. Na głównej ulicy spostrzegł dowódcę kompanii; Rahe balansował na deskach jak bocian w rogowych okularach. Graeber zameldował się u niego.
– Mieliście szczęście – powiedział Rahe. – Zaraz po waszym odjeździe wstrzymano urlopy. – Spojrzał na Graebera jasnymi oczami. – Opłaciło się?
– Tak – odparł Graeber.
– To dobrze. Całkiem ugrzęźliśmy tu w błocie. To są tymczasowe stanowiska. Cofniemy się prawdopodobnie na rezerwowe pozycje, które teraz zbudowano. Widzieliście je? Musieliście tamtędy przejeżdżać.
– Nie, nie widziałem.
– Nie?
– Nie, panie poruczniku.
– Znajdują się mniej więcej o czterdzieści kilometrów stąd.
– Chyba minęliśmy je w nocy. Cały czas spałem.
– To możliwe. – Rahe znów popatrzył badawczo na Graebera, jakby chciał go jeszcze o coś spytać. Potem dodał: – Dowódca waszego plutonu, podporucznik Muller, został zabity. Macie teraz podporucznika Massa.
– Tak jest.
Rahe grzebał laską w mokrej glinie.
– Póki to błoto nie obeschnie, ciężko będzie Rosjanom posuwać się naprzód z artylerią i czołgami. Daje nam to czas na przegrupowanie. Wszystko ma swoje dobre i złe strony, prawda? Dobrze, że wróciliście, Graeber. Potrzeba nam starych żołnierzy, aby przeszkolić trochę młode rezerwy. – Nadal grzebał w glinie. – Jak było w domu?
– Podobnie jak tutaj. Częste naloty.
– Doprawdy? Tak źle?
– Nie wiem, jak źle w porównaniu do innych miast. Ale co kilka dni był przynajmniej jeden nalot.
Rahe spojrzał na Graebera, jakby oczekiwał, że ten jeszcze coś powie. Ale Graeber milczał.
W południe wrócili inni.
– Nasz urlopnik! – powiedział Immermann. – Chłopie, po co wróciłeś do tego gówna? Dlaczego nie zdezerterowałeś?
– Dokąd? – spytał Graeber.
Immermann podrapał się w głowę.
– Do Szwajcarii – powiedział wreszcie.
– O tym nie pomyślałem, ty cwaniaku. A przecież do Szwajcarii odchodzą codziennie specjalne luksusowe pociągi dla dezerterów. Na dachach mają wymalowany czerwony krzyż i nie są bombardowane. A wzdłuż całej granicy szwajcarskiej stoją bramy triumfalne z napisem “Witajcie!" Masz jeszcze jakieś pomysły, ty bałwanie? I odkąd to pozwalasz sobie mówić w ten sposób?
– Zawsze sobie pozwalałem. Tylko zapomniałeś o tym w ojczyźnie, gdzie wszyscy mówią szeptem. Cofamy się, bracie, uciekamy niemal. Co sto kilometrów ton się zmienia, staje się swobodniejszy.
Immermann zaczął czyścić mundur z błota.
– Muller zabity – powiedział. – Meinecke i Schróder w lazarecie. Mucke dostał postrzał w brzuch. Podobno wykitował w Warszawie. Kto tu jeszcze był ze starych? Ach, prawda, Berning – stracił prawą nogę. Wykrwawił się.
– Hirschland – powiedział Graeber.
– Hirschland? Co się z nim stało?
– On też nie żyje.
– Zawracanie głowy. Przecież siedzi tam, po prawej stronie.
Graeber spojrzał. Rzeczywiście, Hirschland siedział na starej beczce czyszcząc menażkę. “Do diabła – pomyślał. – Co to ma znaczyć?”
– Jego matka otrzymała zawiadomienie, że został zabity. Muszę go zapytać.
Podszedł do Hirschlanda.
– Byłem u twojej matki.
– Naprawdę? Nie zapomniałeś? Nie przypuszczałem, że to zrobisz.
– Dlaczego nie?
– Nie jestem przyzwyczajony, żeby ludzie o mnie pamiętali.
Graeber pomyślał, że i on prawie o tym zapomniał.
– Jak się czuje? Jak jej się powodzi? – spytał Hirschland. – Powiedziałeś, że jestem zdrów?
– Słuchaj, twoja matka przypuszcza, że ty nie żyjesz. Otrzymała zawiadomienie z kompanii.
– Co? To niemożliwe!
– Sama mi powiedziała.
– Ależ ja piszę do niej prawie codziennie.
– Przekonana jest, że to listy, które pisałeś przedtem. Jakim cudem to się stało? Przecież tu nie ma dwóch Hirschlandów.
– Nie. Ktoś musiał to zrobić umyślnie.
– Nikt by czegoś podobnego nie zrobił umyślnie.
– Nie? Steinbrenner też nie?
– On jeszcze żyje?
– Oczywiście. A po śmierci feldfebla został na dwa dni odkomenderowany do kancelarii, bo pisarz zachorował.
– Ależ to byłoby ohydne fałszerstwo.
– Tak.
– Nie przypuszczam, żeby Rahe podpisywał takie listy.
– Moja matka nie zna jego podpisu. Każdy podpis ma dla niej takie samo znaczenie.
Cała historia wydała się nagle Graeberowi bardziej prawdopodobna.
– Co za świński kawał – mruknął. – Trudno w to uwierzyć. Dlaczego właściwie ten bękart to zrobił?
– Dla kawału. Żeby mnie “wychować". Przecież w moich żyłach płynie żydowska krew. Co matka mówiła?
– Była spokojna. Musisz ją natychmiast zawiadomić. Napisz jej, co ci powiedziałem. Na pewno przypomni sobie, że u niej byłem.
– Długo to potrwa, nim dostanie mój list.
Graeber spostrzegł, że wargi Hirschlanda drżą.
– Chodźmy do kancelarii – powiedział. – Zażądamy, żeby wysłano sprostowanie albo depeszę. W przeciwnym razie pójdziemy do Rahego.
– Nie możemy tego zrobić.
– Dlaczego nie? Możemy zrobić jeszcze więcej. Możemy zrobić raport na Steinbrennera.
– Nie. Ja tego nie mogę zrobić. Nie mam dowodów. A jeślibym nawet… Nie, nie mogę złożyć skargi. Ja nie. Rozumiesz?
– Tak, Hirschland – powiedział Graeber ponuro. – Ale nie zawsze tak będzie.
Po kolacji spotkał Steinbrennera, który był opalony i pogodny. Wyglądał jak osmalony słońcem gotycki anioł.
– Jakie są nastroje w ojczyźnie? – spytał.
Graeber odstawił menażkę.
– Gdy przyjechaliśmy na granicę, zawołał nas pewien kapitan SS i pouczył, że pod najsurowszą karą nie wolno powiedzieć ani słowa o sytuacji w ojczyźnie.
Steinbrenner zaśmiał się.
– Ja sam jestem z SS. Mnie możesz powiedzieć.
– Byłbym skończonym osłem. “Najsurowsza kara" to znaczy – być rozstrzelanym za sabotowanie ducha wojennego Rzeszy.
Steinbrenner przestał się śmiać.
– Mówisz tak, jakby nie wiem co było do opowiadania. Jakby tam już nastąpiła katastrofa!
– Ja nic nie mówię. Powtarzam tylko, co nam oświadczył kapitan SS.
Steinbrenner uważnie popatrzył na Graebera.
– Ożeniłeś się?
– Skąd ty o tym wiesz?
– Ja wiem wszystko.
– Dowiedziałeś się w kancelarii. Nie udawaj ważniaka. Często tam bywasz, prawda?
– Wtedy, kiedy zachodzi potrzeba. Jak pojadę na urlop, też się ożenię.
– Tak? Wiesz już z kim?
– Z córką obersturmbannfuhrera w moim mieście rodzinnym.
– Naturalnie!
Steinbrenner nie zrozumiał ironii.
– Połączenie krwi jest pierwszorzędne – oświadczył, całkowicie zaabsorbowany swoimi planami. – Nordycko-fryzyjska z mojej i reńsko-dolnosaksońska z jej strony. Rodzina nam pomoże, a prócz tego dostaniemy subwencję rasową od państwa. Dzieci, oczywiście, będą miały w przyszłości specjalne przywileje w kształceniu się – partia już to zapewni. Za pięć lat moja żona, jako wzorowa matka, godna będzie zająć odpowiedzialne stanowisko w Niemieckiej Organizacji Kobiecej. Jeśli będziemy mieli dwojaczki lub trojaczki, może już za dwa albo trzy lata, sam fuhrer zostanie ich ojcem chrzestnym. Przy piątym dziecku zostanie nim już bezwarunkowo. A wówczas mam zapewnioną wspaniałą karierę. Wyobraź sobie tylko!