Выбрать главу

Nie mogę się powstrzymać: ta wystawa już dostatecznie przyciąga wzrok, a przecież nie mogę się oprzeć pokusie, żeby ją opromienić, zamykając oczy, rozzłocić całość blaskiem zaproszenia. Urojony napis błyska jak latarnia morska. Przyjdźcie do mnie. Chcę dawać, sprzedawać ludziom radość, to na pewno nie szkodzi. Zdaję sobie sprawę, że moje zaproszenie chyba jest reakcją na wrogość Caroline do ludzi z rzeki, ale w tej radosnej chwili nie widzę w tym nic złego. Odkąd z nim rozmawiałam, chcę, żeby przyszli. Widuję ich od czasu do czasu i nadal wydają się podejrzliwi, przyczajeni, jak miejskie lisy gotowe chapnąć pożywienie, niedające jednak do siebie podejść. Najczęściej widuję Roux, ich ambasadora, kiedy niesie skrzynki albo plastikowe torby pełne artykułów spożywczych – rzadziej Zezette, tę chudą dziewczynę o przeciętej brwi. Wczoraj wieczorem dwoje dzieci usiłowało sprzedawać lawendę przed kościołem, dopóki Reynaud ich nie przegonił. Próbowałam je przywołać, ale były zbyt ostrożne, skośnymi oczami popatrzyły na mnie spode łba i popędziły do Les Marauds.

Byłam tak pochłonięta swoimi planami i urządzaniem wystawy, że zatraciłam poczucie czasu. Anouk zrobiła dla przyjaciół kanapki w kuchni, a potem znów pobiegła z nimi nad rzekę. Nastawiłam radio i śpiewałam przy pracy, starannie układając piramidy czekolady. Czarodziejska góra otwiera się, odsłania na pół widoczny szereg oszałamiających bogactw; wielobarwne sterty kryształków cukru, owoce glace, słodycze iskrzące się jak klejnoty. Towar na sprzedaż mieści się za osłoniętymi przed światłem, ukrytymi półkami. Muszę już wkrótce zabrać się do zachwalania specjałów wielkanocnych, gdyż przewiduję wzmożony ruch. Dobrze, że mam miejsce na skład w chłodnej suterenie. I muszę już zamawiać bombonierki, wstążki, celofan, ozdoby.

Drzwi są na pół otwarte, toteż prawie nie usłyszałam,

kiedy weszła Armande.

– No, witaj – mówi Armande szorstko, po swojemu. -Przyszłam znowu na twoją czekoladową specjalność, ale

widzę, że jesteś zajęta.

Wysuwam się ostrożnie z okna wystawowego.

– Nie, oczywiście, że nie jestem – zapewniam. – Spodziewałam się pani. Zresztą już prawie skończyłam i plecy

mnie piekielnie bolą.

– No, jeżeli nie sprawiam ci kłopotu… Dzisiaj Armande jest inna. Ma głos przesadnie żywy, sztuczną niedbałością maskuje napięcie. I ubrana inaczej

– w wyraźnie nowym czarnym słomkowym kapeluszu ze wstążką i w czarnym płaszczu też nowym.

– Wygląda dziś pani bardzo szykownie. Ona się śmieje.

– Tego nikt mi od pewnego czasu nie mówił. Jak myślisz – wskazuje palcem jeden ze stołków barowych – mogłabym się wspiąć na tę grzędę i nie złamać nogi?

– Przyniosę pani krzesło z kuchni – proponuję, ale zatrzymuje mnie władczym gestem.

– A po co? – Patrzy na stołek. – Przywykłam za młodu do wspinaczki. – Podciąga swoją długą spódnicę, tak że widać solidne buciki i obwarzanki grubych szarych pończoch. – Na drzewa głównie. Łaziłam po drzewach i rzucałam gałązkami w głowy przechodniów. Ha! – chrząka z zadowoleniem i przytrzymując się blatu, winduje się na stołek w alarmującym wirze szkarłatu spod czarnej spódnicy.

Nadal jakoś niedorzecznie zadowolona z siebie, starannie obciąga spódnicę na lśniącej szkarłatnej halce.

– Czerwona bielizna z jedwabiu. – Uśmiecha się, widząc moje spojrzenie. – Prawdopodobnie masz mnie za starą idiotkę, ale ja takie rzeczy lubię. Przez tyle lat byłam w żałobie… wydawało się, że za każdym razem,kiedy już mogę przyzwoicie się ubierać w kolory, ktoś zaraz klap! umiera… więc już na ogół poprzestaję na czarnym.

– Podnosi oczy, w których wprost musuje śmiech. – Ale nie pod spodem… to co innego. – Zniża konspiracyjnie głos: -Na zamówienie pocztowe z Paryża. Kosztuje majątek. -Kołysała się w bezgłośnym śmiechu na swojej grzędzie. -No więc co z tą czekoladą?

Przyrządzam mocną, ciemną i pamiętając o jej cukrzycy, daję tak mało cukru, jak tylko się odważam. Ale ona widzi, że się waham, stuka palcem w kubek.

– Bez rac jonowania! Proszę o dodatki: wiórki czekoladowe, łyżeczkę czekoladową do zamieszania, wszystko. Nie zaczynaj być taka jak tamci, mnie nie trzeba traktować, jakbym była niespełna rozumu, nie potrafiła zadbać o siebie. Czy wydaję ci się zdziecinniała? Przyznaję, że nie.

– No więc. – Łyka trochę tej osłodzonej czekolady z widoczną satysfakcją. – Dobre. Hmm. Bardzo dobre. Chyba dodaje energii, prawda? Czy to nazywacie stymulantem?

Przytakuję.

– Afrodyzjakiem także, o ile wiem – dodaje Armande, szelmowsko patrząc na mnie znad kubka. – Ci starcy tam w kawiarni powinni mieć się na baczności. Kobieta nigdy nie jest za stara, żeby się zabawić. – Kracze śmiechem. Jest krzykliwa i spięta, szponiaste ręce ma niepewne. Kilka razy unosi dłoń do ronda kapelusza, jak gdyby chciała je naprostować. Spoglądam pod osłoną lady na zegarek, ale ona i to widzi.

– Nie spodziewaj się, że przyjdzie – mówi. – Ten mój wnuczek. W każdym razie ja się nie spodziewam. – Każdy jej ruch temu przeczy, ścięgna szyi są nabrzmiałe jak u sędziwej tancerki.

Rozmawiamy przez chwilę o błahych sprawach – mówię jej, że dzieci umyśliły sobie festiwal czekolady z Jezusem i białym czekoladowym papieżem, I bardzo ją to bawi, a potem o rzecznych Cyganach. Okazuje się, że zaczęła ku wielkiemu oburzeniu Reynauda zamawiać zapasy żywności dla nich na swoje nazwisko. Roux aaproponował jej zapłatę gotówką, ale uznała, że lepiej, żeby w zamian naprawił u niej przeciekający dach.

– Mój zięć będzie wściekły – mówi zadowolona, uśmiechając się psotnie. – Bo chciałby żyć w przekonaniu, że bez jego pomocy ja bym zginęła. Oni oboje jednakowo litościwie aż cmokają, że wilgoć i że niedołężnieję. Chcą mnie wysadzić z tego domu, taka jest prawda. Z mojego miłego domu do jakiegoś wszawego zakładu dla starców, gdzie trzeba prosić o pozwolenie, żeby pójść do łazienki. – Teraz jest oburzona, jej czarne oczy pałają. – Na, ale ja im pokażę. Roux kiedyś był budowniczym, zanim poszedł na rzekę.

On i jego kumple dostatecznie dobrze naprawią mi dach. I wolę im zapłacić za to uczciwie, niż pozwolić temu debilowi zrobić to za darmo. – Drżącymi rękami poprawiła rondo kapelusza. – Nie spodziewam się, że przyjdzie, wiesz.

Wiem, że ona mówi już nie o swoim zięciu. Patrzę na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Mrok zapada. Przecież byłam taka pewna… No i tyle z tego, że się wtrącam. Klnę na siebie w duchu. Tak łatwo sprawić ból ludziom, sobie.

– W ogóle nie myślałam, że on przyjdzie – ciągnie Ar-mande tym przesadnie żywym, zdeterminowanym głosem. -Wciąż pod okiem Caro. Dobrze wytresowany. -Właśnie gramoli się ze stołka. – Zabrałam ci za dużo czasu. Muszę…

– M-memee.

Odwraca się raptownie, aż serce mi zamiera, bo myślę, że spadnie. Chłopiec wchodzi. Jest w dżinsach, w granatowej trykotowej koszuli i mokrej od deszczu czapce baseballowej. Trzyma książkę, niedużą, w wyświechtanej twardej okładce. Mówi cicho, nieśmiało.