Выбрать главу

Armande patrzy na mnie. Prąd wiedzy przebiega między nami i to nie po raz pierwszy. Zastanawiam się, jak jasno ona widzi.

– Nie życzę sobie tej trupiej czaszki w moim domu -mówi Armande. – Możesz go od razu odprawić, gdy przyjdzie. Nie będzie mi dyktował, co mam robić.

– Ale pani jest chora – protestuję. – Gdyby Roux nie przyszedł, mogła pani umrzeć.

Ona strzela kpiącym spojrzeniem.

– Yianne – tłumaczy cierpko. -To właśnie robią wszyscy starzy ludzie. Umierają. To fakt. Na porządku dziennym.

– Tak, ale…

– I ja się nie wybieram do Le Mortoir. Możesz im tak ode mnie powiedzieć. Nie zmuszą mnie. Mieszkam w tym domu sześćdziesiąt lat i jeśli umrę, to tylko tutaj.

– Nikt pani nie zmusi do żadnej przeprowadzki – mówi Roux ostro. – Zaniedbała pani swoją kurację, ot i powód. Następnym razem będzie pani mądrzejsza.

Armande się uśmiecha.

– To nie takie proste.

– Dlaczego? Wzrusza ramionami.

– Guillaume wie. Sporo z nim rozmawiałam. Zrozumiał. – Jej głos brzmi prawie normalnie, chociaż jeszcze jest słaba. – Ja nie chcę codziennie brać tych zastrzyków. Nie chcę trzymać się bez końca diety. Nie chcę, żeby koło mnie skakały dobrotliwe pielęgniarki, jakbym była w żłobku. Mam osiemdziesiąt lat, na litość boską, więc chyba można mi wierzyć, że w moim wieku już wiem, czego… – Raptownie urwała. – Kto tam znowu?

Słuch jej nie zawodzi. Ja też słyszę podjeżdżający samochód. Doktor.

– Jeżeli to ten obłudny szarlatan, powiedzcie mu, że marnuje czas – warczy Armande. – Powiedzcie, że kwitnę zdrowiem. Powiedzcie, żeby sobie znalazł kogoś innego do diagnozy. Ja go nie chcę.

Wyglądam przed dom.

– On, zdaje się, przyjechał z połową Lansquenet – zauważyłam. W samochodzie – niebieskim citroenie – pełno ludzi. Jest doktor, blady w ciemnobrązowym garniturze, są stłoczeni na tylnym siedzeniu: Caroline Clairmont, jej przyjaciółka Joline i Reynaud. Na przednim siedzeniu wyraźnie nieswój Georges Clairmont, przeciwny tej wyprawie, ale potulny. Drzwiczki samochodu trzaskają, nagły gwar i gniewny piskliwy głos Caroline.

– Mówiłam jej. No czy nie mówiłam, Georges? Nikt nie może mi zarzucić, że nie jestem dobrą córką, żyły sobie wypruwam dla niej i proszę, jak ona…

Szybkie kroki na kamieniach, potem kakofonia głosów, kiedy nieproszeni goście wchodzą do domu frontowymi drzwiami.

– Maman? Maman? Spokojnie, kochanie, to ja!

– Tędy, monsieur Cussonnet, tędy do… ach, pan tu już był przecież.

– Ojej, tyle razy jej mówiłam… nie ulegało wątpliwości, że coś takiego się stanie… Georges słabo protestuje.

– Caro, naprawdę myślisz, kotku, że powinniśmy się wtrącać? To znaczy, może niech doktor sam się tym zajmie? Wiesz?…

– W każdym razie zastanawiające, co on robił w jej domu… – odezwała się chłodno Joline.

– …powinien był przyjść do mnie… -\rzekł prawie nie-dosłyszalnie Reynaud.

Czuję, jak Roux sztywnieje jeszcze przed ich wkroczeniem do pokoju, i rozgląda się szybko, którędy wyjść. Ale już za późno. Wchodzą. Najpierw Caroline i Joline w bliźniakach i szalikach od Hermesa, uczesane w nieskazitelne koczki, za nimi Clairmont w ciemnym ubraniu i krawacie – niezwykłe w powszedni dzień zawiadywania składem drewna. Czyżby żonka kazała mu przebrać się na tę okazję? – potem doktor i ksiądz. Jak w scenie z melodramatu wszyscy przy drzwiach nieruchomieją, na ich twarzach maluje się zgorszenie, uprzejmość, poczucie winy, rozżalenie, furia. Roux z ręką zabandażowaną patrzy na nich bezczelnie spod wilgotnych opadających mu na oczy włosów, ja w pomarańczowej spódnicy zabłoconej po biegu do Les Marauds stoję przed nim, Armande, blada, ale spokojna kołysze się wesoło w fotelu na biegunach. Czarne jej oczy błyskają złośliwością, podnosi rękę, zginając palec jak Baba-Jaga.

– Więc już są tutaj sępy – mówi groźnie. – Uwinęliście się raz-dwa. – Rzuca bystre jadowite spojrzenie na Reynauda, zamykającego tyły tej delegacji. – Myślałeś, Francis, że wreszcie będziesz miał swoją szansę, co? Myślałeś, że szybko zdążysz podrzucić parę błogosławieństw, dopóki nie jestem compos menti? – Prezentuje swój najbardziej wulgarny chichot. – Niedobrze, Francis, jeszcze nie jestem gotowa do ostatnich obrzędów.

– Na to wygląda – mówi cierpko Reynaud i rzuca szybkie spojrzenie w moją stronę. – To szczęśliwie, że made-moiselle Rocher jest tak… obeznana… z zastrzykami. -Jest w tych słowach wyraźna aluzja.

Caroline stoi sztywno z twarzą jak uśmiechnięta maska żalu.

– Maman, cherie, widzisz, co się dzieje, kiedy jesteś

zdana na siebie. Wszystkich przeraziłaś! – Armande słucha znudzona. – Wszystkich poderwałaś tym razem, wytrąciłaś ludzi z… – Armande z roztargnieniem głaszcze Lari-flette, która właśnie wskoczyła jej na kolana. – Teraz,; maman, rozumiesz, dlaczego my ci wciąż powtarzamy…

– Że lepiej mi będzie w Le Mortoir? – kończy Armande. – Rzeczywiście, Caro, nie rezygnujesz, co? Wykapany ojciec. Głupia, ale wytrwała. Wytrwałość to była jedna z najmilszych cech jego charakteru.

Caro jest rozdrażniona.

– Nie Le Mortoir, tylko Les Mimosas i gdybyś tylko |tam się rozejrzała…

– Jedzenie przez rurkę, ktoś zawsze zaprowadzi do toa-'lety, bo a nuż bym się potknęła.

– Nie bądź śmieszna. Armande się roześmiała.

– Moja kochana, w tym wieku mogę być taka, jaka tylko chcę być. Śmieszna też, jeżeli tak mi się podoba. Jestem dość stara, żeby wszystko mi uchodziło.

– Teraz zachowujesz się jak dziecko. – Caro się dąsa. -Les Mimosas to doskonały, bardzo ekskluzywny dom spokojnej starości, mogłabyś tam rozmawiać z ludźmi z twojego pokolenia, jeździć na wycieczki, mieć życie zorganizowane…

– To brzmi wprost cudownie. – Armande nadal kołysze się leniwie w fotelu.

Caro odwraca się do doktora, który stoi niezręcznie u jej boku – nieznany mi szczupły człowiek, wyraźnie zażenowany tym, że w ogóle tu się teraz znalazł, jak nieśmiały młodzieniaszek na orgii.

– Simon, powiedz jej.

– Hmm… nie jestem pewny, czy rzeczywiście to moja…

– Simon zgadza się ze mną – przerwała mu Caro. -W twoim stanie i w twoim wieku po prostu nie możesz dalej mieszkać tutaj sama. No przecież w każdej chwili mogłabyś…

– Tak, madame Yoizin – odezwała się Joline ciepło i rozsądnie – Chyba powinna pani rozważyć argumenty Caro… to znaczy, oczywiście pani nie chce utracić swojej niezależności, jednak dla własnego dobra…

Armande ma oczy bystre, inteligentne i szorstkie teraz jak papier ścierny. Wlepia je w Joline przez chwilę w milczeniu. Joline się najeża, odwraca wzrok zarumieniona.

– Chcę, żebyście stąd wyszli – mówi Armande łagodnie. – Wszyscy.

– Ależ, maman…

– Wszyscy – powtarza Armande stanowczo. – Dam temu szarlatanowi tutaj dwie minuty sam na sam ze mną… I chyba muszę panu przypomnieć, monsieur Cussonnet, tę waszą przysięgę Hipokratesa… Kiedy z nim skończę, niech was tu, myszołowy, nie będzie. – Próbuje wstać, dźwiga się z trudem z fotela. Biorę ją pod rękę, żeby podtrzymać, a ona uśmiecha się cierpko, złośliwie. – Dziękuję, Yianne. I tobie także… – zwraca się do Roux jeszcze stojącego w drugim końcu pokoju, jakiegoś zszarzałego, obojętnego. – Po rozmowie z doktorem chcę porozmawiać z tobą. Więc ty nie odchodź.

– Z kim? Ze mną? – pyta Roux niespokojnie. Caro spogląda na niego z nieukrywaną pogardą.

– Myślę, maman, że w takiej chwili rodzina powinna być…

– Jeżeli będziesz mi potrzebna, wiem, gdzie cię szukać – mówi Armande. – Na razie chcę załatwić pewne sprawy. Caro dłużej patrzy na Roux.