Выбрать главу

– Lepiej niech ksiądz coś zasadzi – doradza – wypełni te miejsca czymś, co jest warte zachodu. Inaczej chwasty zawsze tu się wedrą.

Ma oczywiście rację. Zamówiłem więc u niego sto sadzonek, rośliny, które posadzę rzędami. Lubię białe begonie, karłowate irysy, bladożółte dalie i bezwonne lilie wielkanocne, ale jakże miłe ze sztywnymi, skręconymi listkami. Miłe, lecz nie zaborcze, zapewniał Narcisse. Przyroda ujarzmiona przez człowieka.

Yianne Rocher przyszła popatrzeć na moją pracę. Ignorowałem ją. Była w truskawkowym pulowerze, dżinsach i fioletowych zamszowych butach z krótkimi cholewkami. Jej włosy są jak flaga piracka na wietrze.

– Ma ksiądz uroczy ogród – zauważyła. Przeciągnęła ręką po wykopanej roślinności i garść pełną woni podniosła do twarzy.

– Tyle ziół – powiedziała. – Melisa, mięta jak eau de co-logne i szałwia ananasowa.

– Nie znam ich nazw – uciąłem. – Nie jestem ogrodnikiem. Poza tym to tylko zielsko.

– Ja lubię zielsko.

Z pewnością. Serce rozpierał mi gniew – czy może ten zapach. Wstałem w sięgającej do kolan falującej trawie i strzyknęło mi w dolnych kręgach.

– Proszę mi coś powiedzieć, mademoiselle. Uśmiechnęła się usłużnie.

– Proszę mi powiedzieć, co pani chce osiągnąć, zachęcając moich parafian, aby rezygnowali ze swojej pewności jutra i wyrywali swoje życie z korzeniami.

Popatrzyła na mnie pustym wzrokiem.

– Z korzeniami? – Przeniosła wzrok pytająco na stos zielska przy ścieżce.

– Mówię o Josephine Muscat – zaznaczyłem sucho.

– Och! – Skubała łodygę zielonej lawendy. – Josephine była nieszczęśliwa – powiedziała, jak gdyby to wszystko wyjaśniało.

– Myśli pani, że skoro złamała przysięgę małżeńską, zostawiła całe swoje mienie i podeptała dotychczasowe życie, będzie szczęśliwsza?

– Oczywiście.

– Świetna filozofia – już szydziłem. – Jeżeli się jest z gatunku osób niewierzących w grzech. Roześmiała się.

– Właśnie ja nie wierzę – oświadczyła. – Zdecydowanie.

– Przeto lituję się nad pani biednym dzieckiem – powiedziałem cierpko. – Wychowywanym bez Boga i bez zasad moralnych.

Przymrużyła oczy. Spoważniała.

– Anouk wie, co jest słuszne, a co niesłuszne – powiedziała. I wiem, że wreszcie jej dosięgnąłem. Jeden mały punkt zaliczyłem. – A co do Boga… – Urwała. – Wątpię, czy ten biały kołnierzyk daje księdzu wyłączność na sprawy boskie – dokończyła łagodniej. – Chyba jest gdzieś miejsce dla nas obojga, ksiądz tak nie myśli?

Nie raczyłem odpowiedzieć. Widzę, co się kryje pod jej pozorną tolerancją.

– Jeżeli pani rzeczywiście chce czynić dobro – powiedziałem z godnością – to niech pani nakłoni madame Muscat, aby rozważyła swoją pochopną decyzję. I niech przemówi pani do rozumu Armande Yoizin.

– Do rozumu? – Udawała, że nie wie, o czym mówię.

Powtórzyłem mniej więcej to, co mówiłem temu psu łańcuchowemu. Armande jest stara, powiedziałem jej. Samowolna i uparta. Pokolenie Armande na ogół nie ma pojęcia o medycynie. O znaczeniu diety i leków – stąd taki upór, zatykanie uszu na niezbite fakty…

– Ale Armande jest zupełnie szczęśliwa tam, gdzie mieszka. – Jej głos zabrzmiał prawie rozsądnie. – Nie chce zostawić swojego domu, przeprowadzić się do przytułku. Chce umrzeć u siebie.

– Nie ma prawa! – Usłyszałem własny głos chłoszczący jak bicz. – To nie ona decyduje. Mogłaby żyć jeszcze długo, jeszcze z dziesięć lat…

– I może – przerwała mi z wyrzutem. – Jest nadal sprawna, bystra, samodzielna…

– Samodzielna! – Prawie nie zdołałem ukryć lekceważenia. – Za sześć miesięcy będzie zupełnie ślepa. Co wtedy zrobi?

Po raz pierwszy Yianne Rocher się zmieszała.

– Nie rozumiem – powiedziała w końcu. – Armande widzi zupełnie dobrze. To znaczy, nawet nie nosi okularów. Patrzyłem na nią badawczo. Nie wiedziała.

– Pani nie rozmawiała z doktorem, prawda?

– Ja? A po co? Armande… Przerwałem jej.

– Armande ma coraz większe trudności – oświeciłem ją. – Trudności, które systematycznie lekceważy. Aż tak jest uparta. Nie chce przyznać się nawet przed rodziną, nawet przed sobą.

– Niech mi ksiądz powie. Proszę. – Jej oczy były twarde jak agaty.

Powiedziałem jej.

29

Niedziela, 16 marca

Z początku Armande udawała, że nie rozumie, o co chodzi. Potem przybrała władczy ton.

– Kto nagadał? – zapytała i zaczęła perorować, że jestem wścibska i coś mi się pokręciło.

– Armande – poprosiłam, kiedy tylko umilkła, żeby zaczerpnąć tchu. – Porozmawiajmy szczerze. Niech mi pani powie, co to znaczy cukrzycowa retinopatia…

Wzruszyła ramionami.

– Właściwie mogę ci powiedzieć, ten cholerny doktor będzie o tym trąbił wszędzie – ustąpiła rozdrażniona. -Traktuje mnie, jakbym była już niezdolna do decydowania o sobie. – Popatrzyła na mnie surowo. -I ty jesteś nie lepsza, moja pani. Cmokasz nade mną, robisz tyle szumu… Yianne, ja nie jestem dzieckiem.

– Wiem.

– No cóż. – Sięgnęła po filiżankę z herbatą stojącą przy jej łokciu. Zobaczyłam, jak starannie ujmuje filiżankę i ostrożnie podnosi do ust. To nie ona, to ja byłam ślepa. Ozdobiona czerwoną kokardką laska, niepewne ruchy, nieukończona robótka, wiele kapeluszy, zawsze z rondem ocieniającym oczy… – Nie jest tak, żeby można było coś zaradzić – ciągnęła łagodniej. – O ile wiem, to nieuleczalne, więc to moja sprawa. – Wypiła łyk herbaty i skrzywiła się. – Rumianek – powiedziała – podobno usuwa toksyny. Smakuje jak kocie siuśki. – Postawiła filiżankę ostrożnie. – Brak mi książek – przyznała. – Ostatnio za słabo widzę druk. Ale Luc mi czasami czyta. Pamiętasz, kazałam nu poczytać głośno Rimbauda w tamtą pierwszą środę? Przytaknęłam.

– Mówi pani tak, jakby tamta środa była przed laty.

– Bo była. – Ton jej się zmienił, teraz prawie bez intonacji. – Mam to, co uważałam za niemożliwe, Yianne. Mój wnuk odwiedza mnie codziennie. Rozmawiamy jak dwoje dorosłych. To dobry chłopiec, ma dość serca, żeby trochę się o mnie martwić…

– Armande, on panią kocha – przerwałam – wszyscy panią kochamy. Zachichotała.

– Może nie wszyscy. Ale to nieważne. Wszystko, czego kiedykolwiek chciałam, mam tutaj i teraz. Mam SwóJ dom, przyjaciół, wnuka… -Wlepiła we mnie oczy. – nie dam sobie tego zabrać – oświadczyła buntowniczo.

– Nie rozumiem. Nikt nie może pani zmusić do…

– Nie mówię o ludziach – przerwała. – Cussonnet niech bajdurzy, ile chce, o przeszczepach rogówek i badaniach, i terapii laserowej, i o czymś tam – wyraźnie takie osiągnięcia medycyny jej nie imponują – ale to nie zmieni nagich faktów. Prawdą jest, że tracę wzrok i niewiele ktokolwiek może zrobić, żeby to powstrzymać. – Zaplotła ręce zrezygnowana. – Powinnam była zwrócić się do niego wcześniej – podjęła po chwili. -Teraz pogarsza się nieodwracalnie. To najwyżej sześć miesięcy częściowego widzenia, tyle on może mi zapewnić, a potem Le Mortoir, czy chcę, czy nie chcę, aż do dnia, w którym umrę. – Umilkła na chwilę. – Mogłabym żyć jeszcze dziesięć lat -powiedziała w zamyśleniu, jakby powtarzała słowa Reynauda.

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, powiedzieć, że może nie jest tak źle, ale zaraz je zamknęłam.

– Nie miej takiej miny, dziewczyno. – Kpiąco szturchnęła mnie łokciem. – Po uczcie złożonej z pięciu dań chciałoby się kawy i likieru, prawda? No, bo przecież nie uznałoby się nagle, że czas na miseczkę kleiku, prawda? Można by sobie zamówić dodatkowy deser.