– To ci doda odwagi. – I odwróciłam się, żeby napełnić duży kubek czekoladą. – No, zjedz. – Usłyszałam ciche parsknięcie półśmiechem. Podałam jej kubek. – Gotowa?
– Chyba – przyznała, jedząc rocher noir. – Postaram się.
Zostawiłam ich samych. Przeczytałam jeszcze raz ulotkę. "Kościół, nie Czekolada". To naprawdę dosyć zabawne. Człowiek w Czerni zaczyna mieć w końcu poczucie humoru.
Na dworze było ciepło pomimo wiatru. Les Marauds migotały w słonecznym blasku. Poszłam powoli nad rzekę, promienie słońca przyjemnie grzały w plecy. Wiosna zapowiadała swe panowanie małym preludium, jakby wychylała się ze skalistego rogu w dolinie. Ogrody i kwietniki zakwitły raptownie obfitością żonkili, irysów, tulipanów. Nawet rudery w Les Marauds wyglądają kolorowo, ale tu ogrody się rozszalały. Rosnący na balkonie jednej z ruder czarny bez zwiesza się nad wodą, dach innej pokryty jest dywanem z dmuchawców, ze spękanej fasady wysuwają się fiołki. Kiedyś uprawiane rośliny wróciły w dzikie środowisko: małe, długonogie pelargonie wepchnęły się między pietraszniki, samosiewne maki rozbiegają się, gdzie popadnie, podrabiając swoją pierwotną czerwień kolorem pomarańczowym i najbledszym fioletem. Kilka dni słońca sprawiło, że zwabione wynurzyły się ze snu; po deszczu się wyciągają i podnoszą ku światłu. Wystarczy narwać garść rzekomych chwastów, a ma się w ręce szałwię, irysy, goździki, lawendę pod szczawiem i krostawcem. Włóczyłam się nad rzeką dość długo, żeby Josephine i Roux doszli jakoś do porozumienia, po czym wolno ruszyłam z powrotem do domu bocznymi ulicami, np. ruelle des Freres de la Revolution i avenue des Petes, gdzie zamknięte ciemne ściany domów prawie bez okien przerywa tylko gdzieniegdzie sznur z praniem przeciągnięty byle jak od balkonu do balkonu albo pojedyncza skrzynka okienna, z której wloką się zielone girlandy powoju.
Zastałam ich oboje w sklepie, na pół pusty czajnik z czekoladą stał na ladzie pomiędzy nimi. Josephine miała oczy różowe, ale pełne ulgi, prawie radosne. Roux śmiał się z czegoś, co mówiła, dziwny, nieznany mi śmiech, egzotyczny, bo on się śmieje bardzo rzadko. Przez sekundę czułam coś, nieomal zazdrość. Ci dwoje należą do siebie.
Rozmawiałam z Roux później, kiedy Josephine poszła po zakupy. Jest ostrożny, uważa, żeby się nie zdradzić, kiedy mówi o niej, ale oczy mu jaśnieją, tak jakby czaił się w nich uśmiech. Chyba już podejrzewał Muscata.
– Dobrze zrobiła, że odeszła od tego drania – powiedział niedbale, ale nie bez jadu. – To, co z nim miała… -Zakłopotany odwrócił się, odsunął kubek na ladzie, znów przysunął. – Taki człowiek nie zasługuje na to, żeby mieć żonę – mruknął.
– Co zrobisz? – zapytałam. Wzruszył ramionami.
– Nic nie ma do zrobienia – odpowiedział praktycznie. – On się wyprze. Policja się nie interesuje. Zresztą wolę, żeby się nie mieszała. – Nie wyjaśnił dlaczego. Domyślam się, że są sprawy w jego przeszłości, których może lepiej nie poruszać.
Teraz Josephine często z nim rozmawia. Zanosi mu na strych czekoladę i herbatniki i często słyszę stamtąd jego śmiech. Nie jest już ani przez chwilę przerażona czy roztargniona. I ubiera się coraz staranniej. Dziś rano nawet oświadczyła, że chce pójść do kawiarni po swoje rzeczy.
– Pójdę z tobą – zaproponowałam. Potrząsnęła głową.
– Poradzę sobie sama. – Była bardzo zadowolona, że się na to zdecydowała. -W każdym razie jeżeli nie stawię czoła Paulowi… – urwała, trochę niepewnie. – Postanowiłam tam pójść. Po prostu – powiedziała znów rozpłomieniona, uparta. – Mam książki, ubrania… Chcę je zabrać, zanim Paul wyrzuci.
Przytaknęłam.
– Kiedy się wybierasz? Odpowiedziała bez wahania.
– W niedzielę. On będzie w kościele. Wtedy przy odrobinie szczęścia spokojnie wejdę tam i wyjdę i nawet po drodze go nie spotkam. Nie będę tam długo.
Patrzyłam na nią.
– Jesteś pewna, że niepotrzebne ci towarzystwo? Potrząsnęła głową.
– Jakoś to by nie było w porządku.
Rozbawił mnie nagle cnotliwy wyraz jej twarzy, ale wiedziałam, co ma na myśli. To jest jego teren – ich teren – oznaczony śladami ich wspólnego życia, nie do zatarcia. Tam nie jest moje miejsce.
– Będzie dobrze. – Uśmiechnęła się. -Wiem, jak sobie z nim poradzić,Yianne. Radziłam sobie przedtem.
– Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
– Nie dojdzie. – Sięgnęła po moją rękę, żeby mnie uspokoić. – Na pewno nie dojdzie.
33
Niedziela, 23 marca Niedziela Palmowa
Dźwięki dzwonu obijają się o pobielane ściany domów i sklepów. Nawet o kocie łby bruku, tak że czuję głuchy rezonans przez podeszwy. Narcisse dostarczył rameaux, palemki w kształcie krzyża, które rozdam parafianom po nabożeństwie i które będą mieli w butonierkach, na parapetach kominów, na stolikach nocnych do końca Wielkiego Tygodnia. Przyniosę ci jedną, mon pere, jak również świecę, aby się przy twoim łóżku paliła, bo i czemuż miałoby to być tobie odmówione. Pielęgniarki patrzą na mnie ze źle ukrywanym rozbawieniem. Gdyby nie to, że moja sutanna budzi bo jaźń i szacunek, śmiałyby się głośno. Ich różane żłobkowo-pielęgniarskie twarze jaśnieją powstrzymywanym śmiechem. Na korytarzu ich dziewczęce głosy podnoszą się i zniżają, lecz co mówią, nie mogę dosłyszeć z daleka przez złą akustykę szpitala. "Jemu się zdaje, że ten stary słyszy – och, tak – i że się ocknie – nie! naprawdę? – nie! – przemawia do niego, kochana – sama raz słyszałam – modli się". Potem pensjonarskie chichoty – hihi-hihihi! – jak rozsypane koraliki na kaflach podłogi.
Oczywiście nie odważą śmiać mi się w twarz. Mogłyby zakonnicami w swoich czystych białych uniformach, w wykrochmalonych czepkach, ze spuszczonymi oczami. Klasztorne wychowanki, które szepcą przepisowo z respektem – oui, mon pere, non, mon pere – a serca mają pełne sekretnej wesołości.
W moich parafianach jest również taki duch wagarów – zuchwale rozglądają się w czasie kazania, później nieprzyzwoicie śpieszą w stronę chocolaterie – dzisiaj jednak wszyscy są zdyscyplinowani. Witają mnie z szacunkiem, prawie z lękiem. Narcisse przeprosił, że rameaux nie są z prawdziwej palmy, tylko z cedru skręconego i zaplecionego, aby przypominać te bardziej tradycyjne liście.
– Palma nie jest tutejsza, pere – wyjaśnił swoim gburowatym tonem – nie rosłaby należycie. Mróz by ją zwarzył.
Po ojcowsku klepnąłem go w ramię.
– Nie ma zmartwienia, mon fils. – Ich powrót do owczarni poprawił mi nastrój, przeto jestem dobroduszny, pobłażliwy. – Nie ma zmartwienia.
Caroline Clairmont podaje mi dłoń w rękawiczce.
– Urocze nabożeństwo – mówi ciepło.
– Takie urocze nabożeństwo – jak echo powtarza Georges jej słowa.
Luc stoi przy niej nadąsany. Za nimi stoją oboje Drou z synem w marynarskim kołnierzyku. Nie widzę Muscata wśród odchodzących, a na pewno gdzieś tam jest.
Caroline Clairmont uśmiecha się do mnie figlarnie.
– Wygląda na to, że nam się udało – mówi z zadowoleniem. – Mamy petycję, ponad sto podpisów…
– Festiwal czekolady – przerywam jej szeptem, niezadowolony. To zbyt publiczne miejsce, aby o tym rozmawiać. Ona tego nie pojmuje.
– Oczywiście! – wykrzykuje głośno. – Rozdałyśmy dwieście ulotek. Zebrałyśmy podpisy połowy ludzi w Lan-squenet. Byłyśmy w każdym domu… – milknie i poprawia się skrupulatnie – no, prawie w każdym. – Uśmiecha się głupio. – Oczywiście z kilkoma wyjątkami.
– Tak – mówię lodowato. – Może moglibyśmy porozmawiać o tym kiedy indziej.