Выбрать главу

Kto ma żałować? I czego?

Idąc szybko do Les Marauds, znów się zastanawiam, czy dobrze rozpoznałem te oznaki. Czy on byłby zdolny popełnić samobójstwo? Może ja w swojej żarliwości, aby nie dopuścić do dalszych awantur, przeoczyłem prawdę, fakt, że ten człowiek jest na samym dnie rozpaczy? Przed zamkniętą Cafe de la Republique, gdy tam dochodzę, stoją ludzie, patrzą na jedno okno na piętrze. Wśród tych gapiów widzę Caro Clairmont, Joline Drou, Duplessisa niedużego i trzymającego się godnie w odwiecznym pilśniowym kapeluszu i z psem na smyczy rozbrykanym u jego nóg. Z okna słychać jakiś hałas to głośniejszy, to chwilami prawie słowa, zdania, krzyk…

– Pere. – Caro jest zdyszana i zarumieniona. Wygląda trochę jak te wiecznie zachłyśnięte i wielkookie piękności w pewnych połyskliwych magazynach z najwyższej półki w kiosku, o których gdy tylko pomyślę, zaraz się rumienię.

– Co się dzieje? – pytam szorstko. – Muscat?

– To Josephine – mówi Caro podniecona. – Dopadł ją tam w pokoju na górze, więc ona wrzeszczy.

W tej samej chwili hałas z okna się wzmaga – połączone krzyki, złorzeczenia wniebogłosy, łoskot rozbijających się pocisków. Grad szczątków pada na kocie łby. I nagle rozlega się dość mocny, by szkło pękło, kobiecy pisk, chyba nie strachu, tylko dzikiej wściekłości, po czym prawie zaraz wybucha jeszcze jeden domowy szrapnel. I lecą książki, gałgany, płyty, kasety, bibeloty – cała doczesna artyleria domowego konfliktu.

Wołam w górę w kierunku okna.

– Muscat! Słyszysz mnie? Muscat!

Pusta klatka kanarka wylatuje w powietrze.

– Muscat!

Nie ma odpowiedzi. Wydaje się, że tych dwoje przeciwników to nie ludzie, tylko jakiś troll, jakaś harpia, aż robi mi się nieswojo, jak gdyby świat się osunął jeszcze głębiej, jeszcze trochę dalej w owo półkole mroków, które oddziela nas od światłości. Gdyby otworzyły się drzwi kawiarni, co mógłbym zobaczyć?

Na jedną straszną sekundę wraca wspomnienie. Mam znowu trzynaście lat, otwieram drzwi starej przybudówki kościelnej, jeszcze dziś zwanej przez niektórych starą kancelarią. Z półmrocznego kościoła przechodzę w głębszy cień. Idąc prawie bezszelestnie po gładkiej posadzce, słyszę dziwny łomot i jęki jakiegoś niewidocznego potwora. Otwieram te drzwi – serce mi wali w gardle, pięści mam zaciśnięte, oczy szeroko otwarte i widzę na podłodze przede mną bladą wygiętą w łuk bestię, jej proporcje prawie mi znane, ale cudacznie podwójne, dwie twarze uniesione ku mnie, ich zastygły wyraz konsternacji, grozj i furii…

Maman! Pere!

Śmieszne, ja wiem. To jest wspomnienie bez związku. A przecież patrząc teraz na rozgorączkowanie Caro Clairmont, zastanawiam się, czy ona również odczuwa ten erotyczny, ćmiący w brzuchu dreszcz bezprawia, taki dreszcz jak w momencie władzy, gdy zapałka się zapala, gdy butelka z benzyną spada i już jest ogień…

To tylko twoja zdrada, mon pere, sprawiła, że krew mi się w żyłach ścięła i skóra na skroniach napięła się jak na bębnie. O grzechu, o grzechach cielesnych wiedziałem, lecz wydawały mi się tylko jakąś abstrakcją, nie mniej obrzydliwą niż spółkowanie ze zwierzętami. Fakt, że w grzechu cielesnym można znajdować rozkosz, był dla mnie prawie niepojęty. Aczkolwiek ty z moją matką wypracowywałeś rozkosz w ów mechaniczny sposób jak dwa tłoki, oboje naoliwieni sobą, rozgrzani, rozpromienieni, niezupełnie nadzy, lecz tym bardziej sprośni w rozchełstanej bluzce, zmiętej spódnicy, podciągniętej sutannie… Nie, to nie cielesność tak mnie oburzyła, na tę scenę patrzyłem po prostu z zimną, obojętną odrazą. Oburzył mnie straszliwie fakt, że ja się naraziłem dla ciebie, mon pere, zaledwie dwa tygodnie przedtem, naraziłem swoją duszę dla ciebie – tą butelką benzyny śliską w mojej dłoni, tym dreszczem prawowitej władzy, westchnieniem zachwytu, gdy butelka przeleciała w powietrzu i uderzając o pokład nędznej łodzi mieszkalnej buchnęła jasną falą płomieni głodnych, trzaskających, trzask, trzask, trzask na suchym brezencie, krrkrr na spękanym suchym drewnie, i liżących lubieżnie wesoło… Podejrzewano podpalenie, mon pere, lecz nigdy ludziom by na myśl nie przyszło, że mógłby to zrobić grzeczny, spokojny chłopiec Reynaudów, no przecież nie Francis, który śpiewał w kościelnym chórze i siedział taki blady i skupiony w czasie twoich kazań. Nie ten blady, młodziutki Francis, który nigdy nawet nie rozbił szyby. Muscat, niewykluczone. Stary Muscat i jego syn, chuligan, możliwe. Przez jakiś czas odnoszono się do nich chłodno, były nieżyczliwe domysły i ostatecznie brakowało dowodów. Wśród ofiar pożaru nie było nikogo z naszych. I kto by dopatrywał się związku pomiędzy tym pożarem a zmianą w życiu Reynaudów, separacją rodziców, wysłaniem syna na północ do ekskluzywnej szkoły… Ja to zrobiłem dla ciebie, mon pere, z miłości do ciebie. Te płomienie na mieliźnie, blaski na tle brązowego nocnego nieba, Cyganie uciekają, wrzeszczą, wdrapują się na spieczone słońcem brzegi wyschniętej Tannes, niektórzy usiłują beznadziejnie wyciągać muł z jej koryta kilkoma pozostałymi kubłami, aby ugasić pożar. Ja wtedy czekałem w krzakach, w ustach mi zasychało, gorąca radość rozgrzewała mi brzuch.

Skąd miałem wiedzieć, że w tej mieszkalnej łodzi śpią jacyś, mówiłem sobie. Pijani. Spali tak mocno, że nawet ogień ich nie obudził. Śnili mi się później zwęgleni, spleceni ze sobą, stopieni jak idealni kochankowie… Przez długie miesiące krzyczałem w nocy, widząc te ręce wyciągające się błagalnie do mnie, słysząc głosy – szept popiołów – wymawiające moje imię zbielałymi wargami.

Wszelako, ty mon pere, udzieliłeś mi rozgrzeszenia. Tylko jeden pijak i jego ladacznica, powiedziałeś mi, nic niewarte wraki na brudnej rzece. Dwadzieścia Ojczenasz i tyleż Zdrowasiek zapłaciły za ich życie. Złodzieje profanujący nasz kościół, obrażający naszego księdza nie zasługiwali na nic więcej. A ja, młody chłopiec, mam piękną przyszłość przed sobą i kochających rodziców, którzy by się zasmucili, którzy by byli strasznie nieszczęśliwi, gdyby wiedzieli… Poza tym, powiedziałeś przekonująco, to może był przypadek. Nigdy nic nie wiadomo, powiedziałeś. Bóg może właśnie tak pokierował.

Uwierzyłem w to. Czy też udawałem, że wierzę. I nadal jestem ci wdzięczny.

Ktoś dotyka mojej ręki. Wzdrygam się, zaskoczony. Patrząc w otchłań wspomnień, chwilowo zatraciłem się w czasie. To Armande stoi za mną obok Duplessisa. Patrzy na mnie przenikliwie mądrymi czarnymi oczami.

– Zrobisz coś, Francis, czy pozwolisz temu niedźwiedziowi Muscatowi popełnić morderstwo? – pyta sucho i zimno. W jednej ręce jak w szponach trzyma laskę, drugą jak wiedźma wskazuje mi zamknięte drzwi kawiarni.

– Nie moja sprawa – słyszę swój głos piskliwy, jak gdyby dziecięcy, wcale nie mój – nie moją sprawą jest interwen…

– Pleciesz! – stuka mnie laską w kłykcie. – Ja nie pozwolę, Francis. Pójdziesz ze mną czy do wieczora będziesz tu stał i się gapił? – Nie czeka na moją odpowiedź, tylko pchnięciem próbuje otworzyć drzwi.

– Zamknięte na klucz – mówię słabo.

Wzrusza ramionami. Laską rozbija jedną z szybek w tych oszklonych drzwiach.

– Klucz jest w zamku. Sięgnij tam, Guillaume.

Drzwi otwierają się po przekręceniu klucza. Idę za nią na schody. Tu słychać jeszcze głośniej krzyk i brzęk tłukącego się szkła. Tęgi Muscat stoi przed drzwiami pokoju na górze, prawie zastawia sobą podest. Drzwi są zabarykadowane od wewnątrz, tylko przez małą szparę przy framudze pada wąska smuga światła. Muscat znowu rzuca się na drzwi, słychać taki łoskot, jakby coś za nimi się przewróciło, on chrząka z zadowoleniem i dostaje się do pokoju.

Krzyk.

Josephine kuli się pod ścianą w głębi. Meble – toaletka, szafa, krzesła – stoją zsunięte przy drzwiach, lecz Muscat w końcu przedziera się przez tę barykadę. Josephine nie zdołała przesunąć łóżka, ciężkiego, z kutego żelaza, lecz dzięki temu może teraz schronić się za materacem, kucając przy małej stercie swoich pocisków. Wytrzymała przez cały czas nabożeństwa, myślę z niejakim podziwem. Uciekając przed Muscatem, broniła się, o czym świadczy potłuczone szkło na schodach. Zamknęła drzwi za sobą na klucz, on je wyważał, to widać, stolik do kawy posłużył mu za taran. Na jego twarzy są ślady jej paznokci, krwawy półksiężyc na skroni, nos spuchnięty. I koszulę na nim podarła. Na schodach krew: kropla, plama, strużka. Na drzwiach czerwone odciski dłoni.