Выбрать главу

– Wtedy by pani…?

– Wtedy mogłabym sobie wmawiać. – Przez sekundę była bliska łez. Potem z wysiłkiem zebrała siłę woli. -Wiesz, chybabym zmieściła następny twój specjał czekoladowy. Nalejesz mi?

To była brawura, ale podziwiałam ją bardziej, niż wypadało mi powiedzieć. Ona jeszcze potrafi w swojej niedoli udawać bunt. Prawie nonszalancko oparła się łokciami o ladę i zaczęła siorbać czekoladę.

– Sodoma i Gomora przez słomkę. Mniam… mniam… Aż mi się wydaje, że umarłam, poszłam do nieba. Pójdę już niedługo, tak czy owak.

– Może ja bym się dowiedziała o Luca dla pani. Gdyby pani chciała.

Rozważała to w milczeniu. Czułam, że spod spuszczonych powiek patrzy na mnie. Ocenia.

W końcu się odezwała.

– Wszyscy chłopcy lubią słodycze, prawda? – I kiedy odpowiedziałam, że większość chłopców na pewno, zapytała: – Jego koledzy chyba tu przychodzą?

Odpowiedziałam, że nie wiem, którzy to jego koledzy, ale większość często przychodzi.

– Może wpadnę znowu – oznajmiła. – Smakuje mi twoja czekolada, chociaż stołki są straszne. Może nawet będę stałą klientką.

– Byłoby mi bardzo miło – zapewniłam.

Znów milczenie. Zrozumiałam, że Armande Yoizin robi wszystko na swój własny sposób, nie chce ani nacisku, ani rady. Czekałam, aż się zdecyduje.

– Proszę. Weź to. – Zdecydowała. Położyła na ladzie banknot stufrankowy.

– Aleja…

– Jeżeli go zobaczysz, daj mu pudło tego, co tylko zechce. Nie mów mu, że to ode mnie. Zanotowałam.

– I uważaj, żeby jego matka nie dobrała się do ciebie. Najprawdopodobniej już zaczyna. Protekcjonalna plotka-

Ha. Że też moje jedyne dziecko musiało zostać siostrą Armii Zbawienia Reynauda. – Zmrużyła oczy złośliwie, tak że w jej krągłym policzku utworzyły się dołeczki. – Już rozsiewają pogłoski o tobie. Nie trzeba zgadywać jakie. To, że zadajesz się ze mną, opinii ci nie poprawi. Roześmiałam się.

– Myślę, że sobie poradzę.

– Sądzę, że potrafisz. – Nagle spojrzała na mnie bacznie. – Jest w tobie coś – głos jej zmiękł już bez tej przekory – dobrze mi znanego. Ale chyba nie spotkałyśmy się przedtem, przed naszą rozmówką w Les Marauds, prawda?

W Lizbonie, w Paryżu, we Florencji, w Rzymie. Tylu ludzi. Tyle istnień przecinających się, przelotnie się krzyżujących, muskałyśmy na wytyczanej szaleńczo na ukos trasie. Chyba jednak nigdy nie spotkałam Armande Yoizin.

– I jest jakiś zapach. Taki jak latem w dziesięć sekund po uderzeniu pioruna. Woń letniej burzy i łanów zboża w strugach deszczu. – Armande z uniesieniem wpatrywała mi się w oczy. – To prawda? To co ja powiedziałam. Czym ty jesteś?

Znów to słowo.

Roześmiała się uradowana i ujęła mnie za rękę. Poczułam jej chłodną skórę, raczej liść niż skórę. Odwróciła moją dłoń.

– Wiedziałam! – Powiodła palcem po linii życia, linii serca. -Wiedziałam od razu, kiedy cię zobaczyłam! – Z głową pochyloną, takim szeptem, że to nieomal był oddech, powtórzyła: – Wiedziałam, wiedziałam. Ale nie przypuszczałam, że zobaczę cię tutaj, w tym miasteczku. – Podniosła bystry podejrzliwy wzrok. – Czy Reynaud wie?

– Nie jestem pewna. – Rzeczywiście nie miałam pojęcia, o czym ona mówi. A przecież owiał mnie zapach zmieniającego się wiatru. Daleki zapach ognia i ozonu. Zaskrzypiał dawno nieużywany mechanizm, maszyna piekielna synchronizacji. Ogarnął mnie nastrój objawienia? Czy może Josephine miała rację – Armande jest stuknięta? Ostatecznie Armande widziała Pantoufle'a.

– Niech więc Reynaud nie wie – zaleciła. Jej szalone żarliwe oczy błyszczały. – Ty wiesz, kim on jest, prawda?

Zagapiłam się na nią. Z pewnością uroiłam sobie, co ona wtedy powiedziała. Czy może nasze sny mimochodem którejś nocy dotknęły się w pędzie.

On jest Człowiekiem w Czerni.

Reynaud. Jak zła, złowróżbna karta. Znów i znów. Śmierć czekająca.

Długo po zaśnięciu Anouk kładłam karty mojej matki po raz pierwszy, odkąd umarła. Trzymałam je w szkatułce z drewna sandałowego; są miękkie, uperfumowane wspomnieniami. Przez chwilę omal ich nie zamknęłam z powrotem, oszołomiona mnogością skojarzeń, jakie mi nasuwa ten zapach. Nowy Jork: w kramach parujące hot dogi. Cafe de la Paix ze swymi doskonałymi kelnerami. Zakonnice jedzą lody przed hotelem Notre Dame. Pokoje hotelowe na jedną noc, grubiańscy portierzy, podejrzliwi żandarmi, ciekawi turyści. I nad tym cień tego, bezimiennej nieuchronności, przed którą uciekałyśmy.

Ja nie jestem moją matką. Nie jestem zbiegiem. Jednak muszę zobaczyć, wiedzieć i ta potrzeba jest tak wielka, że nagle znów wyjmuję karty ze szkatułki i kładę je jak moja matka na łóżku. Spoglądam za siebie, czy Anouk nadal śpi. Nie chcę, żeby ona wyczuła mój niepokój. Tasuję karty, rozdzielam, tasuję, rozdzielam, dopóki nie zostają mi ostatnie cztery. Dziesięć mieczy, śmierć. Trzy miecze, śmierć. Dwa miecze, śmierć. Rydwan. Śmierć.

Pustelnik. Baszta. Rydwan. Śmierć.

To karty mojej matki. To nie ma nic wspólnego ze mną, mówię sobie, chociaż Pustelnika dosyć łatwo utożsamić. Ale Baszta? Rydwan? Śmierć?

Karta śmierci, słyszę w sobie głos mojej matki, nie zawsze oznacza śmierć fizyczną, może oznaczać tylko śmierć jakiejś drogi życia. Zmianę. Inny kierunek wiatru. Czy właśnie to zapowiada teraz?

Nie wierzę we wróżby. Przynajmniej nie tak jak matka wierzyła, znajdując w nich sposób nakreślania naszych przypadkowych torów. Dla mnie to nie jest pretekst do bierności, podpora, kiedy wszystko złe obraca się na gorsze, porządkowanie chaosu wewnętrznego. Słyszę jej głos teraz; brzmi tak samo, jak brzmiał na statku, jej siła wtedy już się zmieniała w czysty upór, poczucie humoru zmieniło się w obłędną rozpacz.

A Disneyland? Jak myślisz? Everglades na Florydzie? Tyle jest do zobaczenia w tym Nowym Świecie, tyle że nawet nie zaczęłyśmy marzyć o tym, no nie? Czy nie to mówią karty?

Wtedy już na każdej karcie była Śmierć i był Człowiek w Czerni, który zaczął znaczyć to samo. Uciekałyśmy przed nim, a on podążał za nami wpakowany w szkatułkę z drewna sandałowego.

Dla odtrucia czytałam Junga, Hermana Hesse i dowiadywałam się o zbiorowej nieświadomości. Wróżby mają nam mówić to, co już wiemy. To, czego się lękamy. Na świecie nie ma żadnych demonów, jest tylko zbiór prawzo-rów wspólnych dla wszystkich cywilizacji. Lęk przed utratą – Śmierć. Lęk przed przemieszczeniem – Baszta. Lęk przed przemijaniem – Rydwan.

A przecież Matka umarła.

Odkładam karty pieczołowicie do wonnej szkatułki. Żegnaj, mamo. Tutaj nasza podróż się kończy. Tutaj zostaniemy, żeby zmierzyć się z tym, cokolwiek wiatr nam przyniesie. Już nie będę wróżyć z kart.

13

Niedziela, 23 lutego

Wybacz mi, Ojcze, bo zgrzeszyłem. Wiem, że mnie słyszysz, mon pere, a nikomu innemu nie chciałbym się wyspowiadać. Z pewnością nie biskupowi bezpiecznemu w swojej dalekiej diecezji w Bordeaux. Kościół wydaje mi się taki pusty. Głupio mi u stóp ołtarza podnosić wzrok na umęczonego Pana Naszego. Pozłota zmatowiała od dymu świec, ciemne plamy nadają figurze jakąś tajemniczą chy-trość, modlitwa, dawniej takie błogosławieństwo, źródło radości dla mnie, teraz jest brzemieniem, krzykiem ze zbocza ponurej góry, zagrażającej w każdej chwili lawiną. Czy ja zwątpiłem, mon pere? Ta cisza we mnie, ta niezdolność do wznoszenia modłów, aby oczyścić się, spokor-nieć… czy to moja wina? Rozglądam się po tym kościele, który jest moim życiem, i staram się go kochać. Kochać, jak ty kochałeś te figury – St. Jeróme z nadłupanym nosem, uśmiechniętą, Najświętszą Maryję Pannę, Joannę d'Arc ze sztandarem, świętego Franciszka z pomalowanymi gołębiami. Nie cierpię ptaków. Może grzeszę tym przeciwko mojemu imiennikowi, ale nic na to nie poradzę. Ich skrzeczenie, ich brudy – nawet u drzwi i na pobielanych ścianach kościoła zielonkawe maźnięcia odchodów – łopot w czasie kazania… Truję szczury, które nawiedzają zakrystię i podgryzają ornaty. Czyż więc nie powinienem również truć gołębi, które zakłócają moje nabożeństwo? Usiłowałem, mon pere, lecz daremnie. Może święty Franciszek je chroni.