Wzruszyłam ramionami, wolna droga. Takie sprawy się wloką. Nieraz nieskończenie. Ale później, kiedy Anouk bawiła się w Les Marauds i już zamknęłam sklep, poniosło mnie na avenue des Francs Bourgeois do Cafe de la Repu-blique. To jest mały ciemny lokal z zamydlonymi oknami, z nabazgranym w poprzek szyby niezmiennym specialite du jour i poprzecieraną markizą, która jeszcze bardziej przyciemnia wnętrze. Zajrzałam tam. Między dwoma automatami do gry siedziało przy okrągłych stolikach kilku gości, ponuro rozmawiając o byle czym nad niekończącymi się de-mis i cafes-creme. Lekko oleiście pachniało znów coś z rondli w kuchence mikrofalowej i w całej sali wisiał całun tłustego dymu papierosowego, chociaż nie zauważyłam, żeby ktoś palił. Przy otwartych drzwiach rzucała się w oczy jedna z tych żółtych odręcznie pisanych kart Caroline Clairmont. Nad wewnętrznymi drzwiami wisiał krucyfiks.
Po chwili wahania weszłam. Muscat stał za barem. Rozciągnął usta w uśmiechu, przyglądając mi się, kiedy wchodziłam. Zerkał na moje nogi, na moje piersi prawie niedostrzegalnie, ale odczuwałam to jak chapnięcia – chap, chap – i oczy mu jaśniały jak tarcze tych automatów. Położył dłoń na ekspresie do kawy, napiął grube przedramię.
– Co pani podać?
– Cafe-cognac, poproszę.
Kawę dostałam w małej brązowej filiżance, dwie kostki cukru w papierkach. Usiadłam przy stoliku pod oknem. Dwaj staruszkowie – jeden z Legią Honorową przypiętą do wystrzępionej klapy marynarki – patrzyli na mnie podejrzliwie.
– Przysiąść się do pani? – Muscat głupio uśmiechał się zza baru. – Pytam tylko dlatego, że trochę… smutno, kiedy pani tam siedzi sama jedna.
– Nie, dziękuję – powiedziałam mu grzecznie. – Przyszłam, bo myślałam, że może zobaczę się z Josephine. Czy ona jest tutaj?
Skrzywił się, stracił humor.
– Ach tak, pani przyjaciółka od serca – powiedział oschle. – No, minęła się z panią. Właśnie poszła na górę, żeby się położyć. Znowu ma migrenę. – Zaczął wycierać szklankę z jakimś szczególnym okrucieństwem. – Ugania się popołudniami po sklepach, to potem musi leżeć przez cały cholerny wieczór, a do roboty jestem tylko ja.
– Nie jest zdrowa? Spojrzał znad szklanki.
– Jest zdrowa jak koń – nieomal syknął. – Cholerna ja-śnie pani. Mogłaby podnieść ten swój tłusty tyłek raz na jakiś czas i wtedy może by interes jakoś nam szedł. – Pięścią owiniętą w ścierkę kręcił w szklance, chrząkając z wysiłku. – No bo – zrobił wymowny gest – no bo niech się pani tylko rozejrzy. – Znów spojrzał na mnie, wyraźnie gotów jeszcze coś powiedzieć, i nagle już patrzył na drzwi.
– Hę. – Zwrócił się do kogoś, kogo ze swego miejsca nie widziałam. – Czy wy oczu nie macie? Zamknięte!
Usłyszałam męski głos, niewyraźną odpowiedź. Muscat uśmiechnął się szeroko, niewesoło.
– Nie umiecie, idioci, czytać? -Wskazał żółtą kartkę za barem, bliźniaczkę kartki przy drzwiach. – Jazda stąd! Już!
Odwróciłam się od stolika, żeby zobaczyć, co się dzieje. Pięć osób stało niepewnie przed drzwiami kawiarni, dwaj mężczyźni i trzy kobiety. Wszyscy pięcioro w połatanych spodniach, butach roboczych, spłowiałych trykotowych koszulach, świadczących, że nie są miejscowi; nie wyróżniali się niczym poza swoją innością. Powinnam znać ten wygląd. Sama kiedyś tak wyglądałam. Ten, który przed chwilą mówił, miał rude włosy związane zieloną apaszką, żeby mu nie opadały na twarz. Spojrzenie miał ostrożne, ton głosu starannie obojętny.
– My niczego nie sprzedajemy – wyjaśnił – tylko chcemy wypić parę piw i kaw. Nie będzie z nami żadnego kłopotu. Muscat patrzył na niego pogardliwie.
– Powiedziałem, zamknięte.
Jedna kobieta, niechlujna chuda dziewczyna z przeciętą brwią, pociągnęła rudego za rękaw.
– To na nic, Roux. Lepiej…
– Chwileczkę. – Roux strząsnął jej rękę niecierpliwie. – Nie rozumiem. Ta pani, która tu była przed chwilą… pana żona… chciała nam…
– A niechby szlag moją żonę! – Muscat prawie zapiał. -Moja żona nawet z reflektorem nie znalazłaby własnego tyłka! Nie jej, tylko moje nazwisko jest tu nad drzwiami, ja wam mówię, że zamknięte! -Wyszedł trzy kroki zza baru i stanął, broniąc wstępu, trzymając się pod boki jak rewolwerowiec z nadwagą we włoskim westernie. Widziałam żółtawy połysk kłykciów na jego pasku. Słyszałam poświst jego oddechu. Był rozwścieczony.
– Dobrze – powiedział Roux obojętnie. Wolno, wrogo rozejrzał się po gościach w sali. – Zamknięte – Jeszcze jedno takie spojrzenie. Na chwilę jego i moje oczy się spotkały, – Zamknięte dla nas.
– Nie takiś głupi, na jakiego wyglądasz – stwierdził Muscat na pół kwaśno, na pół wesoło. – Mieliśmy dosyć waszej bandy poprzednim razem. Tym razem was nie zdzierżymy!
– W porządku. – Roux odwrócił się, żeby odejść. Muscat na sztywnych nogach ruszył do drzwi jak pies węszący możliwość walki.
Zostawiając niedopitą kawę na stoliku, przeszłam obok Muscata bez słowa. Mam nadzieję, że nie spodziewał się napiwku.
Tych Cyganów z rzeki dogoniłam w połowie ivenue des Francs Bourgeois. Znów zaczął padać deszcz i wszyscy pięcioro garbili się, wyszarzali, posępni. Widziałam teraz ich łodzie, dziesięć czy dwadzieścia na rzece przy brzegu Les Marauds, odbijające się w ciemnozielonej wodzie – flotyllę zielono-żółto-niebiesko-biało-czerwoną – niektóre z flagami, z mokrym praniem na sznurach, niektóre z namalowanymi obrazami arabskich nocy, latających dywanów i różnych odmian jednorożców.
– Przykro mi, że tak się stało – powiedziałam. – Ludzie tutaj w Lansquenet-sous-Tannes nie są szczególnie gościnni. Roux bez zainteresowania zmierzył mnie wsrokiem.
– Na imię mi Yianne – ciągnęłam – mam la ›hocolaterie naprzeciw kościoła, La Celeste Praline.
Patrzył na mnie, czekając. Rozpoznałam siebie w jego starannie pozbawionej wyrazu twarzy. Chciałam mu powiedzieć, wszystkim chciałam powiedzieć, że rozumiem ich wściekłość i upokorzenie, że ja też tego zaznawałam, że oni nie są tutaj sami. Ale też rozumiałam ich dumę, wyzywającą zuchwałość, jaka pozostaje, kiedy wszystko inne spłynęło jak spłukane do ścieku. Oni za nic w świecie nie chcą współczucia.
– Może wpadniecie do mnie jutro? – zapytałam niefrasobliwie. – Nie mam piwa, ale myślę, że moja kawa by wam smakowała.
Spojrzał na mnie bystro, jak gdyby podejrzewał, że z niego kpię.
– Przyjdźcie – poprosiłam. – Napijecie się kawy, zjecie po kawałku ciasta na rachunek firmy. Wszyscy.
Chuda dziewczyna popatrzyła kolejno na swoje towarzystwo i wzruszyła ramionami. Roux też wzruszył ramionami.
– Może przyjdziemy – powiedział nieobowiązująco.
– Mamy zapchany rozkład zajęć – arogancko zaćwier-kała dziewczyna. Uśmiechnęłam się.
– Znajdźcie okienko.
Roux znowu zmierzył mnie podejrzliwym spojrzeniem.
– Może przyjdziemy.
Jeszcze patrzyłam, jak schodzą w dół do Les Marauds, kiedy przybiegła do mnie stamtąd pod górę Anouk w rozwianym czerwonym płaszczyku nieprzemakalnym, trzepoczącym jak skrzydła egzotycznego ptaka.
– Maman, maman! Zobacz! Łodzie!
Podziwiałyśmy przez chwilę płaskie barki, wysokie domki z blachy falistej, kominy z rur do piecyków, freski, wielobarwne flagi, napisy, malowidła dla odżegnania nieszczęśliwych wypadków, małe łódki, wędki, wywieszone przed nocą garnki na langusty, osłaniające ten i ów pokład podarte parasole, zaczątki ognisk w stalowych bębnach nad rzeką. Snuły się zapachy drewna, dymu, benzyny i smażonych ryb i dolatywały poprzez wodę dźwięki muzyki, kiedy saksofon zaczął swój niesamowicie ludzki melodyjny lament. Wypatrzyłam postać rudego mężczyzny, który stanął na pokładzie najzwyczajniejszej z tych wszystkich, czarnej łodzi mieszkalnej. Podniósł rękę w moją stronę. Pomachałam mu w odpowiedzi. Było prawie ciemno, kiedy wracałam z Anouk do domu. W Les Marauds do saksofonu przyłączyła się perkusja, bębnienie roznosiło się po wodzie. Mijająca Cafe de la Republique, nie zajrzałam tam.