Drzwi są na pół otwarte, toteż prawie nie usłyszałam,
kiedy weszła Armande.
– No, witaj – mówi Armande szorstko, po swojemu. -Przyszłam znowu na twoją czekoladową specjalność, ale
widzę, że jesteś zajęta.
Wysuwam się ostrożnie z okna wystawowego.
– Nie, oczywiście, że nie jestem – zapewniam. – Spodziewałam się pani. Zresztą już prawie skończyłam i plecy
mnie piekielnie bolą.
– No, jeżeli nie sprawiam ci kłopotu… Dzisiaj Armande jest inna. Ma głos przesadnie żywy, sztuczną niedbałością maskuje napięcie. I ubrana inaczej
– w wyraźnie nowym czarnym słomkowym kapeluszu ze wstążką i w czarnym płaszczu też nowym.
– Wygląda dziś pani bardzo szykownie. Ona się śmieje.
– Tego nikt mi od pewnego czasu nie mówił. Jak myślisz – wskazuje palcem jeden ze stołków barowych – mogłabym się wspiąć na tę grzędę i nie złamać nogi?
– Przyniosę pani krzesło z kuchni – proponuję, ale zatrzymuje mnie władczym gestem.
– A po co? – Patrzy na stołek. – Przywykłam za młodu do wspinaczki. – Podciąga swoją długą spódnicę, tak że widać solidne buciki i obwarzanki grubych szarych pończoch. – Na drzewa głównie. Łaziłam po drzewach i rzucałam gałązkami w głowy przechodniów. Ha! – chrząka z zadowoleniem i przytrzymując się blatu, winduje się na stołek w alarmującym wirze szkarłatu spod czarnej spódnicy.
Nadal jakoś niedorzecznie zadowolona z siebie, starannie obciąga spódnicę na lśniącej szkarłatnej halce.
– Czerwona bielizna z jedwabiu. – Uśmiecha się, widząc moje spojrzenie. – Prawdopodobnie masz mnie za starą idiotkę, ale ja takie rzeczy lubię. Przez tyle lat byłam w żałobie… wydawało się, że za każdym razem,kiedy już mogę przyzwoicie się ubierać w kolory, ktoś zaraz klap! umiera… więc już na ogół poprzestaję na czarnym.
– Podnosi oczy, w których wprost musuje śmiech. – Ale nie pod spodem… to co innego. – Zniża konspiracyjnie głos: -Na zamówienie pocztowe z Paryża. Kosztuje majątek. -Kołysała się w bezgłośnym śmiechu na swojej grzędzie. -No więc co z tą czekoladą?
Przyrządzam mocną, ciemną i pamiętając o jej cukrzycy, daję tak mało cukru, jak tylko się odważam. Ale ona widzi, że się waham, stuka palcem w kubek.
– Bez rac jonowania! Proszę o dodatki: wiórki czekoladowe, łyżeczkę czekoladową do zamieszania, wszystko. Nie zaczynaj być taka jak tamci, mnie nie trzeba traktować, jakbym była niespełna rozumu, nie potrafiła zadbać o siebie. Czy wydaję ci się zdziecinniała? Przyznaję, że nie.
– No więc. – Łyka trochę tej osłodzonej czekolady z widoczną satysfakcją. – Dobre. Hmm. Bardzo dobre. Chyba dodaje energii, prawda? Czy to nazywacie stymulantem?
Przytakuję.
– Afrodyzjakiem także, o ile wiem – dodaje Armande, szelmowsko patrząc na mnie znad kubka. – Ci starcy tam w kawiarni powinni mieć się na baczności. Kobieta nigdy nie jest za stara, żeby się zabawić. – Kracze śmiechem. Jest krzykliwa i spięta, szponiaste ręce ma niepewne. Kilka razy unosi dłoń do ronda kapelusza, jak gdyby chciała je naprostować. Spoglądam pod osłoną lady na zegarek, ale ona i to widzi.
– Nie spodziewaj się, że przyjdzie – mówi. – Ten mój wnuczek. W każdym razie ja się nie spodziewam. – Każdy jej ruch temu przeczy, ścięgna szyi są nabrzmiałe jak u sędziwej tancerki.
Rozmawiamy przez chwilę o błahych sprawach – mówię jej, że dzieci umyśliły sobie festiwal czekolady z Jezusem i białym czekoladowym papieżem, I bardzo ją to bawi, a potem o rzecznych Cyganach. Okazuje się, że zaczęła ku wielkiemu oburzeniu Reynauda zamawiać zapasy żywności dla nich na swoje nazwisko. Roux aaproponował jej zapłatę gotówką, ale uznała, że lepiej, żeby w zamian naprawił u niej przeciekający dach.
– Mój zięć będzie wściekły – mówi zadowolona, uśmiechając się psotnie. – Bo chciałby żyć w przekonaniu, że bez jego pomocy ja bym zginęła. Oni oboje jednakowo litościwie aż cmokają, że wilgoć i że niedołężnieję. Chcą mnie wysadzić z tego domu, taka jest prawda. Z mojego miłego domu do jakiegoś wszawego zakładu dla starców, gdzie trzeba prosić o pozwolenie, żeby pójść do łazienki. – Teraz jest oburzona, jej czarne oczy pałają. – Na, ale ja im pokażę. Roux kiedyś był budowniczym, zanim poszedł na rzekę.
On i jego kumple dostatecznie dobrze naprawią mi dach. I wolę im zapłacić za to uczciwie, niż pozwolić temu debilowi zrobić to za darmo. – Drżącymi rękami poprawiła rondo kapelusza. – Nie spodziewam się, że przyjdzie, wiesz.
Wiem, że ona mówi już nie o swoim zięciu. Patrzę na zegarek. Dwadzieścia po czwartej. Mrok zapada. Przecież byłam taka pewna… No i tyle z tego, że się wtrącam. Klnę na siebie w duchu. Tak łatwo sprawić ból ludziom, sobie.
– W ogóle nie myślałam, że on przyjdzie – ciągnie Ar-mande tym przesadnie żywym, zdeterminowanym głosem. -Wciąż pod okiem Caro. Dobrze wytresowany. -Właśnie gramoli się ze stołka. – Zabrałam ci za dużo czasu. Muszę…
– M-memee.
Odwraca się raptownie, aż serce mi zamiera, bo myślę, że spadnie. Chłopiec wchodzi. Jest w dżinsach, w granatowej trykotowej koszuli i mokrej od deszczu czapce baseballowej. Trzyma książkę, niedużą, w wyświechtanej twardej okładce. Mówi cicho, nieśmiało.
– Musiałem zaczekać, aż m-mama wyjdzie. Do fryzjera. Nie wróci przed szóstą.
Armande patrzy na niego. Nie dotykają się, ale czuję, że coś przelatuje między nimi jak prąd elektryczny. Zbyt to skomplikowane dla mnie, żeby sprecyzować, ale wyczuwam w tym ciepło i gniew, zakłopotanie i poczucie winy, i pod tym wszystkim obietnice pobłażliwości.
– Zmokłeś. Dam ci coś gorącego -mówię i ruszam do kuchni.
Chłopiec dalej mówi cicho, z wahaniem.
– Dziękuję za k-książkę. Mam ją tu. – Pokazuje książkę jak białą flagę. Pewnie nie była nowa, kiedy ją dostał. Teraz jest bardzo zniszczona, jakby ją czytał raz po raz. Armande to zauważa, już nie ma takiej zastygłej twarzy.
– Przeczytaj mi wiersz, który lubisz najbardziej – mówi.
W kuchni nalewam czekoladę do dwóch wysokich
szklanek i dodaję krem, i kahlua, przy czym krzątam się
długo i dostatecznie hałaśliwie, żeby czuli się odosobnieni, słyszę podniesiony głos chłopca, nienaturalny na początku, potem coraz spokojniej nabierający rytmu. Nie rozróżniam słów, ale z daleka ten wiersz brzmi jak modlitwa albo szereg wyzwisk.
Zauważam, że Luc, czytając, wcale się nie jąka.
Pieczołowicie postawiłam dwie szklanki na ladzie. Kiedy weszłam, chłopiec urwał w pół zdania i popatrzył na mnie z dyskretną podejrzliwością. Włosy mu opadały na oczy jak grzywa nieśmiałemu kucykowiBardzo grzecznie wziął szklankę i zaczął popijać raczej nieufnie niż ze smakiem.
– Nie powinienem tego pić – powiedział z powątpiewaniem. – Mama mówi, że po cz-czekoladzie mam pryszcze.
– I że ja po czekoladzie padnę trupem – dorzucił: a Ar-mande. Roześmiała się, widząc wyraz jego twarzy. – No, chłopcze, czy ty zawsze święcie wierzysz we wszystko, co ci mama mówi? Czy może wyprała ci z głowy tę odrobinę rozumu, którą zapewne odziedziczyłeś po mnie?
Luc się zmieszał.
– P-po prostu t-tak mama mówi – wyjąkał. Armande potrząsnęła głową.
– Jeżeli zechcę słyszeć, co Caro mówi, mogę się spotkać z nią samą – odparła. – Co ty od siebie masz do powiedzenia? Jesteś inteligentny, przynajmniej byłeś. Więc co ty myślisz?
Luc napił się czekolady.
– Myślę, że mama chyba przesadza – odrzekł z półuśmiechem. – Babcia, moim zdaniem, wygląda z-zupełnie dobrze.
– I nie ma pryszczy – znów dorzuciła Armande.
Zaskoczony wybuchnął śmiechem Teraz podobał mi się bardziej, oczy miał świetliście zielone. W jego psotnym uśmiechu dopatrzyłam się dziwnego podobieństwa do uśmiechu Armande. Nadal był ostrożny, a przecież