Выбрать главу

w głębi, pod jego powściągliwością, zaczęłam dostrzegać bystrość i poczucie humoru.

Skończył pić czekoladę, ale nie chciał wziąć kawałka tortu, chociaż Armande zamówiła dwa. Przez następne pół godziny rozmawiali, a ja udawałam, że zajmuję się swoimi sprawami. Raz czy dwa razy podchwyciłam jego wzrok, kiedy patrzył na mnie rozważnie, z ciekawością, ale ten kontakt między nami urwał się, ledwie się nawiązał. Zostawiłam ich samym sobie.

O pół do szóstej się rozstali. Nie było mowy o następnym spotkaniu, tylko niedbały ton pożegnania świadczył, że oboje zamierzają spotkać się znowu. Trochę się zdziwiłam. Krążą wokół siebie ostrożnie jak przyjaciele po latach rozłąki, a tacy są do siebie podobni. Te same manie-ryzmy, ta sama bezpośredniość spojrzenia, te same ukośne kości policzkowe, ostro zarysowane podbródki. Kiedy on ma swój zwykły wyraz twarzy, łagodnie układny, podobieństwo widać tylko częściowo, ale gdy się ożywia, staje się rzeczywiście bardzo podobny do swojej babki. Oczy Armande iskrzyły się spod ronda kapelusza. Luc wydawał się prawie odprężony, jąkanie zmieniło się w lekkie, prawie nieznaczne wahanie. Przystanął w drzwiach, jak gdyby się zastanawiał, czy nie powinien babci pocałować. Chłopięca niechęć do czułości jest w nim jeszcze zbyt silna. Uniósł rękę w nieśmiałym pożegnalnym geście i wyszedł.

Armande odwróciła się do mnie rozpłomieniona., triumfalna. Przez sekundę nic na jej twarzy nie przysłaniało miłości, nadziei i dumy. Potem znów stała się powściągliwa, jak jej wnuk przybrała wyraz niedbałej obojętności, szorstki ton głosu.

– Bardzo mi było przyjemnie, Yianne. Noże przyjdę znowu. – Spojrzała mi po swojemu prosto w oczy. Dotknęła mego ramienia. -To ty go tu ściągnęłaś. Ja nie wiedziałabym, jak to zrobić.

– I tak doszłoby do tego prędzej czy później – powiedziałam. – Luc już nie jest dzieckiem. Na pewno uczy się chodzić własnymi drogami.

Potrząsnęła głową.

– Nie, to ty – powtórzyła uparcie. Stała blisko, jej perfumy pachniały konwalią. – Wiatr się zmienił, odkąd jesteś tutaj. Wciąż to czuję. Wszyscy to czują. Wszystko w ruchu. Fiuu! – Wydała poświst rozbawienia.

– Ale ja na nic tu nie mam wpływu – zaprotestowałam, prawie śmiejąc się z nią razem. – Zajmuję się tylko własnymi sprawami. Prowadzę sklep. Jestem sobą. – Jednak ogarnął mnie niepokój.

– To nie ma nic do rzeczy – powiedziała Armande. -W każdym razie ty tak właśnie działasz. Popatrz na te wszystkie zmiany; ja, Luc, Caro, ci ludziska tam na rzece -podrzuciła głową w kierunku Les Marauds – i nawet on w tej swojej wieży z kości słoniowej po tamtej stronie rynku. Wszyscy się zmieniamy. Coraz prędzej. Jak stary zegar nakręcony po latach pokazywania wciąż tej samej godziny.

Mniej więcej o tym myślałam w zeszłym tygodniu. Stanowczo potrząsnęłam głową.

– To nie ja. To on. Reynaud. Nie ja.

Nagle, wyłaniając się spod świadomości, stanął mi przed oczami obraz jak odkryta karta. Człowiek w Czerni w swojej zegarowej wieży nakręca ten mechanizm coraz prędzej, wydzwaniając zmiany, wydzwaniając alarm, wydzwaniając nasze wygnanie z miasteczka… I zaraz ujrzałam inny obraz: jakiś starzec w łóżku leży z rurkami w nosie, z igłami wbitymi w ręce. Człowiek w Czerni stoi nad starcem, rozpacza czy może triumfuje, a na jego plecach ogień…

– Czy to jego ojciec? – wypowiedziałam swoją pierwszą myśl. – To znaczy, ten staruszek, którego on odwiedza w szpitalu. Kto to jest?

Armande zdumiona spojrzała na mnie bystro.

– Skąd o tym wiesz?

– Czasami wyczuwam… różne sprawy ludzi. – Wolałam nie przyznawać się do wróżenia z czekolady, nie używać terminologii tak dobrze mi znanej dzięki matce,

– Wyczuwasz? – Chociaż zaciekawiona, już mnie nie

pytała.

– Więc jest jakiś starzec? – Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że natrafiłam przypadkiem na coś ważnego. Na jakąś broń, być może, w moim potajemnym zmaganiu się z Reynaudem. – Kim on jest? – nalegałam.

Armande wzruszyła ramionami.

– Jeszcze jednym księdzem – odpowiedziała z pogardą, zbywając ten temat.

16

Czwartek, 26 lutego

Dziś rano, kiedy otworzyłam sklep, przed drzwiami czekał Roux. Chyba czekał dość długo, bo na włosach związanych sznurkiem i na drelichowym kombinezonie miał futro ze skroplonej porannej mgły. Spojrzał najpierw na mnie z czymś, co niezupełnie było uśmiechem, a potem poza mnie w głąb sklepu, gdzie bawiła się Anouk.

– Cześć, mała nieznajoma – powiedział do niej, tym razem już z uśmiechem rozjaśniającym jego czujną twarz.

– Proszę. – Zaprosiłam go gestem. – Powinien był pan zapukać. Nie wiedziałam, że pan tam jest.

Mruknął coś z tym swoim akcentem marsylskim i wszedł, raczej skrępowany. Poruszał się dziwnie: z wdziękiem i zarazem niezdarnie, jak gdyby w czterech ścianach czuł się nieswojo.

Nalałam dla niego wysoką szklankę czarnej czekolady zakropionej kahlua.

– Mógł pan przyprowadzić przyjaciół – powiedziałam lekko.

Odpowiedział wzruszeniem ramion. Widziałam, że się rozgląda zainteresowany, chociaż podejrzliwy

– Nie usiądzie pan? – zapytałam, wskazując stołki przy ladzie.

Potrząsnął głową.

– Dziękuję. – Napił się. – Właściwie to przyszedłem zapytać, czy mogłaby mi pani pomóc. Nam pomóc. – Wydawał się jednocześnie zakłopotany i rozgniewany. – Nie chodzi o pieniądze – dodał szybko, nie dopuszczając mnie do słowa. – Zapłacilibyśmy za to, a jakże. Mam trudności tylko ze… zorganizowaniem… – Zobaczyłam w jego oczach urazę. – Armande… madame Yoizin… skierowała mnie do pani.

Przedstawił sytuację. Słuchałam w milczeniu, tylko przytakiwałam zachęcająco od czasu do czasu. Zrozumiałam, że to, co brałam za fatalną dykcję, bierze się po prostu z oporu, jaki on odczuwa, kiedy musi prosić. Pomimo marsylskiego akcentu Roux mówi jak inteligent. Wyjaśnił, że przyrzekł Armande naprawić jej dach. Robota stosunkowo łatwa, zabierze tylko dwa dni. Niestety Georges Clairmont, jedyny miejscowy dostawca drewna, farby i innych potrzebnych materiałów, nie chce ich dostarczyć. Powiedział teściowej, że w sprawie naprawy dachu powinna zwrócić się do niego, a nie do bandy szachrajów i włóczęgów. Przecież od lat ją wprost błagał, żeby mu pozwoliła wykonać tę naprawę za darmo. Wpuści się Cyganów do jej domu i Bóg jeden wie, co będzie! Kradzieże pieniędzy, rabunek kosztowności… Mało to staruszek zostało pobitych, jeśli nie zabitych z powodu garstki skromnych skarbów. Nie, to projekt bez sensu i jemu sumienie nie pozwala…

– Świętoszek, cholerny drań – określił go Roux. – Nic o nas nie wie… nic! Mówi tak, jakbyśmy wszyscy byli złodziejami i mordercami. Ja jestem wypłacalny. Nigdy się nie napraszałem. Zawsze pracuję…

– Jeszcze czekolady – zaproponowałam łagodnie, znów napełniłam jego szklankę. – Nie wszyscy myślą tak jak Georges i Caroline Clairmont.

– Wiem. – Jakoś obronnie Roux skrzyżował ręce na piersiach.

– Clairmont zajmował się remontem u mnie – ciągnęłam. – Powiem mu, że chcę jeszcze coś naprawić w moim domu. Jeżeli da mi pan spis tego, czego pan potrzebuje, postaram się o to.

– Zapłacę – powiedział Roux znowu, jak gdyby wciąż i wciąż musiał to zaznaczać. – Pieniądze naprawdę nie są problemem.

– Oczywiście.

Odprężył się nieco i wypił czekoladę. Chyba dopiero teraz mu smakowała. Nagle uśmiechnął się do mnie szczególnie miło.

– Och, Armande jest życzliwa – powiedział – zamawia dla nas żywność i lekarstwa dla dziecka Zezette. Broniła nas, kiedy znów się pokazał ten wasz ksiądz z twarzą poke-rzysty.

– To nie jest mój ksiądz – przerwałam szybko. – Uważa mnie za mniej więcej takiego intruza w Lansquenet jak pana. – Spojrzał na mnie ze zdumieniem. – Poważnie – potwierdziłam. – Pewnie sobie ubzdurał, że mam deprawujący wpływ. Co noc orgie czekolady. Grzechy cielesne wtedy, gdy przyzwoici ludzie powinni być w łóżkach. Pojedynczo.

Roux roześmiał się i oczy mglistego niekoloru, jaki ma miejskie niebo w deszczu, błysnęły mu złośliwością. Anouk, która przysłuchiwała się, niezwykle jak na nią milcząca, też parsknęła śmiechem.