Выбрать главу

Staruszka była wyraźnie zmęczona, trochę opuchnięta pod dużym rondem słomkowego kapelusza. Na kolanach miała robótkę, kilim czy coś podobnego, ale nie haftowała. Powitała mnie skinieniem głowy, milcząca. Fotel na biegunach kołysał się prawie niedostrzegalnie tik-tik-tik-

– tik-tik. Pod fotelem spał skulony kot.

– Caro przyszła dziś do mnie – powiedziała Armande w końcu. – Pewnie powinnam czuć się zaszczycona. – Obruszyła się i kołysała dalej tik-tik-tik-tik. – Za kogo ona się uważa? – warknęła nagle. – Za cholerną Marię Antoninę?

– Dumała zawzięcie przez chwilę, kołysała się coraz szybciej. – Nic, tylko mi dyktuje, co mogę robić, czego nie mogę. Przyszedł z nią ten jej doktor… – Urwała. Podniosła przenikliwe ptasie oczy. – Ona wszędzie wetknie nos. Zawsze była taka. Zawsze opowiadała ojcu, co o kim wie. -Teraz nastąpiło szczeknięcie śmiechu. – W każdym razie tego mizdrzenia się nie wzięła po mnie. Skądże znowu! I ja nigdy nie potrzebowałam żadnego doktora… ani księdza, żeby mi mówił, co mam myśleć.

Wysunęła podbródek wyzywająco, kołysała się jeszcze mocniej.

– Był Luc? – zapytałam.

– Nie. – Potrząsnęła głową. – Pojechał do Agen na turniej szachowy. – Wyraz jej twarzy zmiękł. – Caro nie wie, że on przyszedł przedwczoraj. – Uśmiechnęła się. – Mądry ten mój wnuczek. Umie trzymać język za zębami,

– Słyszałam, że o pani i o mnie była dziś rano mowa w kościele – poinformowałam ją. – Zadajemy się z elementem niepożądanym, tak mi powiedziano.

Prychnęła.

– Nikomu nic do tego, co robię w moim domu. Mówię to Reynaudowi. I mówiłam pere Antoine'owi przed nim. Groch o ścianę, niestety. Też tylko gadał te same odwieczne bzdury. Duch społeczny. Tradycyjne wartości. Wciąż ta sama oklepana odwieczna zabawa w moralność.

– Więc tak już kiedyś było? – zapytałam zaciekawiona.

– A jakże. – Energicznie skinęła głową. – Przed laty, kiedy Reynaud był mniej więcej w wieku Luca. Oczywiście nieraz od tamtego czasu mieliśmy tu wędrownych Cyganów, ale nigdy nie zostawali długo. Aż do teraz. – Popatrzyła z zadowoleniem na swój odświeżany dom. – Dobrze będzie wyglądać, prawda? Roux mówi, że ukończą do wieczora. – Nagle zmarszczyła brwi. – Przecież mogę go zatrudniać. To uczciwy człowiek i świetnie pracuje. Georges nie ma prawa mówić, że nie. Nie ma prawa. -Wzięła w ręce robótkę, ale położyła z powrotem, nie dodając ani ściegu. – Nie mogę się skupić – wyjaśniła opryskliwie – za dużo tego dobrego. Najpierw skoro świt budzą mnie dzwony, potem od razu muszę patrzeć na mizdrzącą się Caro. Modlimy się za ciebie, mamo, codziennie – zaczęła przedrzeźniać córkę. – Chcemy, żebyś rozumiała, dlaczego tak bardzo się o ciebie martwimy. Bardziej prawdopodobne, że martwią się o swoją opinię w oczach sąsiadów. To zbyt żenujące mieć taką matkę jak ja, która przypomina, od czego się zaczynało.

Uśmiechnęła się krótko, niemiło, z satysfakcją.

– Dopóki ja żyję, oni wiedzą, że jest ktoś, kto wszystko pamięta – oświadczyła. -W jaki kłopot ona się wpakowała z tamtym chłopakiem. Kto za to zapłacił, eh? I on także wie… Reynaud, ksiądz bielszy niż śnieg… – Oczy jej błyszczały złośliwością. – Ręczę, że oprócz mnie już nikt nie żyje, kto by pamiętał tak dawną sprawę, zresztą niewiele osób wiedziało. Byłby wielki skandal, gdybym nie nabrała wody w usta. – Rzuciła mi spojrzenie pełne czystej przekory. -I nie patrz tak na mnie, dziewczyno. Ja nadal potrafię zachować sekret. Myślisz, że dlaczego on zostawia mnie w spokoju? Mnóstwo mógłby zrobić, gdyby się uwziął. Caro zna jego możliwości. Już próbowała go zwerbować – Ar-mande zachichotała wesoło. – Che-che-che!

– Raczej bym myślała, że Reynaud nie pochodzi stąd -rzuciłam, żeby ją pociągnąć za język. Potrząsnęła głową.

– Niewielu ludzi go pamięta – powiedziała. -Wyjechał z Lansquenet, kiedy był małym chłopcem. Rozwiązanie dobre dla wszystkich. – Przez chwilę milczała, wspominając. – Ale tym razem lepiej niech zostawi w spokoju ludzi z rzeki, niech przestanie czepiać się Roux i jego przyjaciół. – Zasępiła się, kłótliwa, chora staruszka. – Ja chcę, żeby byli tutaj. Sprawiają, że czuję się młoda. – Małymi szponiastymi dłońmi skubała bezwiednie robótkę. Kot wyczuł ruch, wyszedł spod fotela i wskoczył jej na kolana, mrucząc. Podrapała go po łebku, a on mruczał dalej, delikatnie szturchał ją łapkami w podbródek. – Lariflette -powiedziała. Dopiero po chwili pojęłam, że tak się ten kot nazywa. – To kotka. Mam ją dziewiętnaście lat. Czyli ona, licząc według czasu kotów, jest prawie w moim wieku. -Pocmokała do Lariflette odpowiadającej głośniejszym pomrukiem. – Ubolewają, że mam alergię. Astmę czy coś. A ja im na to, że wolę się udusić, niż pozbyć się moich kotów. Chociaż są ludzie, których chętnie bym się pozbyła

bez chwili namysłu.

Lariflette leniwie poruszała wąsikami. Popatrzyłam na rzekę. Anouk bawiła się pod molo z dwojgiem czarnowłosych rzecznych dzieci starszych od niej. O ile dobrze słyszałam, to jednak ona nimi dyrygowała.

– Zostań i napij się kawy – zaproponowała Armande. -Miałam właśnie zaparzyć, kiedy przyszłaś. Mam też lemoniadę dla Anouk.

Sama zaparzyłam kawę w dziwnej małej kuchni Armande z żelaznym piecem kuchennym i niskim stropem. Bardzo tu jest czysto, ale w świetle z jedynego maleńkiego okna od strony rzeki zielonkawo jak pod wodą. Z ciemnych, niepomalowanych belek zwisają pęki ziół w woreczkach z gazy, z haków na pobielonych ścianach miedziane

patelnie. Drzwi tak jak wszystkie inne drzwi w tym domu są z otworem nad progiem, żeby koty mogły przechodzić. Duże kocisko, leżąc na wysokim parapecie, przyglądało mi się z zainteresowaniem, kiedy zaparzałam kawę w emaliowanym rondelku. Lemoniada, której skosztowałam, była bez cukru, tylko jakieś słodziki znalazłam w salaterce. Pomimo swojej brawury Armande ostatecznie chyba stosuje jakieś środki ostrożności.

– Paskudztwo – orzekła obiektywnie, popijając kawę z pomalowanej ręcznie filiżanki. – Mówią, że nie ma różnicy. Ale jest. – Skrzywiła się. – Caro mi te namiastki przynosi. Przeprowadza rewizję w moich kredensach. Pewnie chce dobrze. Cóż, kiedy idiotka.

Powiedziałam jej, że jednak powinna bardziej dbać o siebie.

Prychnęła.

– W moim wieku – odparła – wszystko zaczyna szwankować. Jak nie to, to tamto. – Pociągnęła następny łyk gorzkiej kawy. – Rimbaud, kiedy miał szesnaście lat, powiedział, że chce przeżyć, ile tylko się da i to możliwie najintensywniej. No, ja już dobiegam osiemdziesiątki i zaczynam przyznawać mu rację. – Uśmiechnęła się szeroko, a mnie znów zachwyciła młodość jej twarzy, niezależna od rysów czy karnacji, będąca odbiciem pogody ducha i nadziei, jak gdyby ona ledwie zaczęła odkrywać, co życie ma do zaofiarowania.

– Myślę, że pani jest chyba za stara, żeby wstąpić do Legii Cudzoziemskiej – zażartowałam. – I czy przeżycia Rimbauda nie były czasem nadmiernie bujne?

Obrzuciła mnie psotnym spojrzeniem.

– No właśnie – podchwyciła. – Przydałoby mi się trochę więcej nadmiaru. Od dzisiaj będę nieumiarkowana… i płocha. Będę się cieszyć głośną muzyką, ponurą poezją, będę rampant – oświadczyła zadowolona.

Roześmiałam się.

– Pani jest absurdalna – powiedziałam niby surowo. -Nic dziwnego, że rodzina załamuje ręce nad panią.

Ale chociaż Armande, kołysząc się w fotelu, śmiała się ze mną radośnie, teraz nie jej śmiech pamiętam, tylko to, co dojrzałam za tym śmiechem – żywiołowe oszołomienie, rozpaczliwą wesołość.

Dopiero później, w środku nocy, kiedy spocona obudziłam się z na pół zapomnianego koszmarnego snu, przypomniałam sobie, gdzie widziałam taki wyraz twarzy już przedtem.

Może Floryda, kochanie. Everglades i wyspy Florydy? Di-sneyland, cherie, albo Nowy Jork, Chicago, Wielki Kanion, Chinatown, Nowy Meksyk, Góry Skaliste?

Ale Armande nie ma w sobie ani trochę lęku, jaki moją matkę zmuszał do delikatnych uników i potyczek ze śmiercią, i szalonych, przynaglanych jakimś poczuciem winy ucieczek fantazji w nieznane. W Armande jest tylko głód, pragnienie, straszna świadomość mijania czasu.