Odpowiadam, że tak. Znów milczy.
– Jak myślisz, maman, gdzie jest teraz Charly? Są kłamstwa, które mogłabym jej mówić, pocieszające kłamstwa. Ale dochodzę do wniosku, że nie mogę.
– Nie wiem, Anouk. Lubię myśleć… że zaczynamy znowu. W nowym ludzkim ciele, które nie jest stare ani chore. Albo w ptaku, albo w drzewie. Rzeczywiście nie wie nikt.
– Och! – Słyszę w jej głosie powątpiewanie. – Nawet psy mogą zaczynać?
– Czemuż by nie?
To jest piękna fantazja. Nieraz jak dziecko przywiązane do swojego urojenia przyłapuję się na tym, że widzę żywą twarz mojej matki w twarzy mojej małej, obcej…
– Więc powinnyśmy – mówi Anouk inteligentnie – odnaleźć dla Guillaume'a jego psa. Mogłybyśmy to zrobić jutro. Czy będziesz wtedy weselsza?
Usiłuję wytłumaczyć, że to nie jest takie proste, ale ona się upiera.
– Mogłybyśmy pochodzić po wszystkich farmach, dowiedzieć się, które psy mają szczenięta. Myślisz, że my byśmy nie rozpoznały Charly'ego?
Wzdycham. Powinnam już przywyknąć do tej krętej logiki. Anouk ze swoim przeświadczeniem tak bardzo przypomina mi matkę, że jestem bliska łez.
– Nie wiem. Ona uparcie:
– Pantoufle by go rozpoznał.
– Śpij już, Anouk. Jutro szkoła.
– Rozpoznałby, wiesz, że tak. Pantoufle widzi wszystko.
– Psst.
Słyszę wreszcie, jak ona powoli oddycha. Widzę jej twarz odwróconą we śnie do okna, mokre rzęsy w poświacie gwiazd. Gdybym tylko mogła być pewna, to ze względu na nią… Ale nie ma żadnych cudów. Czary ostatecznie nie uratowały mojej matki, chociaż wierzyła w nie bez zastrzeżeń. I chociaż nic z tego, co czarowałyśmy razem, nie dałoby się wytłumaczyć prostym zbiegiem okoliczności. Nic nie jest łatwe, mówię sobie; te karty, świece, kadzidła, zaklinanie, nawet dziecięca sztuczka z niedopuszczaniem ciemności. A przecież boli mnie myśl o rozczarowaniu Anouk.Takiej pogodnej we śnie, takiej ufnej. Wyobrażam sobie tę naszą jutrzejszą wyprawę, dwie wariatki oglądające każdego szczeniaka, i serce mi się ściska. Jak mogłam jej powiedzieć coś, czego nie mogę udowodnić…
Ostrożnie, żeby się nie obudziła, wstaję z łóżka. Deski podłogi są gładkie i zimne pod moimi bosymi stopami. Drzwi trochę skrzypią, kiedy je otwieram, ale ona nie budzi się, tylko mamrocze przez sen. Ciąży na mnie obowiązek, mówię sobie. Niechcący obiecałam.
Rzeczy mojej matki są nadal zapakowane w skrzyni, w zamkniętych zapachach drewna sandałowego i lawendy. Karty, zioła, książki, olejki, wonny atrament, którego używała do wróżenia, amulety, kryształy, różnokolorowe świece. Poza tym, że czasami wyjmuję świece, rzadko otwieram skrzynię. Za mocno pachnie zmarnowaną nadzieją. Ale dla Anouk… Anouk, tak przypominającej moją matkę, chyba warto spróbować. Czuję się trochę śmiesznie. Powinnam teraz spać, nabierać sił do jutrzejszego pracowitego dnia. Ale wciąż mam przed oczami twarz Guillaume'a. I przecież nie zasnę po tym, co powiedziała Anouk. To może być niebezpieczne, mówię sobie zdesperowana, mogę coś pokręcić, prawie zapomniałam, jak się to robi. A nawet jeśli nie, tylko pogłębię naszą inność i trudniej nam będzie zostać w Lansquenet,
Nawyk obrzędu porzucony na tyle lat ni stąd, ni zowąd powraca. Nakreślenie kręgu, woda w szklance, talerzyk z solą i zapalona świeca na podłodze – prawie komfortowy powrót do czasów, kiedy wszystko miało proste wytłumaczenie. Siadam na podłodze po turecku, zamykam oczy i oddycham powoli.
Moja matka rozkoszowała się obrzędami, zaklinaniem. Ja byłam mniej chętna. Masz zahamowania, mówiła mi, chichocząc. Z zamkniętymi oczami czuję ją teraz blisko, czuję jej woń w kurzu na plecach. Może dzięki temu dziś pójdzie łatwiej. Ludzie, którzy nic nie wiedzą o prawdziwych czarach, wyobrażają sobie jakieś bajeczne bogactwo efektów. Podejrzewam, że właśnie dlatego moja matka, która kochała teatralność, czyniła z czarów takie widowisko. A przecież prawdziwe czarowanie nie jest zgoła dramatyczne, to po prostu skupienie myśli na upragnionym celu. Nie ma żadnych cudów, ani nagłych zjawisk. I oto widzę zamkniętymi oczami umysłu idealnie wyraźnie Char-ly'ego w złocistej łunie powitania na progu nowego życia, tylko że żaden inny pies nie pojawia się w tym kręgu. Może jutro albo pojutrze – pozorny zbieg okoliczności jak ten pomarańczowy fotel czy czerwone stołki barowe, które sobie wyobraziłyśmy naszego pierwszego dnia. Albo może nic się nie pojawi.
Spoglądam na zegarek leżący na podłodze: dochodzi pół do czwartej. Spędziłam tu więcej czasu, niż przypuszczałam, świeca się dopala, ręce i nogi mam zimne i zdrętwiałe. A przecież niepokój zniknął, jestem dziwnie wypoczęta, zadowolona z powodów niezupełnie dla mnie zrozumiałych.
Wracam do łóżka, Anouk powiększyła swoje imperium, rozrzuciła ręce, zajmując całe poduszki. Zwram się w jej cieple. Życzeniu mojej wymagającej małej obcej stanie się zadość. Osuwając się miękko w sen, przez chwilę chyba słyszę szept mojej matki. Blisko.
22
Piątek, 7 marca
Cyganie odpływają. Gdy dziś rano szedłem przez Les Ma-rauds, przygotowywali się do drogi, ustawili swoje więcie-rze, zdejmowali niekończące się sznury prania. Niektórzy odpłynęli już wczoraj w nocy – słyszałem ich gwizdki i trąbki jak jakieś ostateczne wyzwanie – ale większość czekała zabobonnie na światło dnia. Przechodziłem tamtędy o siódmej rano. W zielonkawej szarości świtu wyglądali jak uchodźcy wojenni; bladzi, posępni, pakowali ostatnie resztki swojego pływającego cyrku w toboły. Tandeta, wczoraj w nocy jaskrawa i magiczna, teraz była tylko nędzną szarzyzną, odartą ze swojego blichtru. Zapach spalenizny, oleju silnikowego wisiał we mgle. Płótna trzepotały, dolatywały pierwsze poranne odgłosy warkotu silników. Niewielu z nich pofatygowało się choćby spojrzeć na mnie. Krzątali się z ustami zaciśniętymi i z oczami przekrwionymi. Nikt nic nie mówił. Wśród tych marude-rów nie widziałem Roux. Może odpłynął z pierwszą grupą. Ze trzydzieści łodzi jeszcze jest na rzece, dzioby się chylą pod ciężarem nagromadzonego bagażu. Ta dziewczyna Zezette pracowała przy kadłubie wraku, przynosiła nie-rozpoznawalne części czegoś sczerniałego do swojej łodzi.
Na osmolonym materacu postawiła niepewnie klatkę z kurczakami i pudło pełne czasopism. Spojrzała na mnie nienawistnie, ale nic nie powiedziała.
Nie myśl, mon pere, że ja nie współczuję tym ludziom. Żadnej osobistej urazy do nich nie żywię, muszę jednak myśleć o moich parafianach. Nie mogę marnować czasu, nieproszony prawić kazań obcym przybyszom, narażając się na szyderstwa i zniewagi. A przecież nie jestem niedostępny. Każdy z nich byłby mile widziany w moim kościele, gdyby okazał szczerą skruchę. Oni wiedzą, że jeżeli potrzebują przewodnictwa, mogą przyjść do mnie.
Źle spałem tej nocy. Od początku wielkiego postu cierpię na zaburzenia snu. Często wstaję z łóżka przed świtem, mając nadzieję, że ogarnie mnie senność nad stronicami książki lub na ciemnych uliczkach Lansątenet czy na brzegu Tannes. Tej nocy znękany bezsennością bardziej niż zwykle wyszedłem z domu, aby godzinę pospacerować nad rzeką. Omijając Les Marauds i obozowisko Cyganów, powędrowałem przez pola w górę Tannes, chociaż i tam słychać było hałasy. Patrząc w dół rzeki, widziałem ogniska na brzegu i sylwetki tańczące w pomarańczowej łunie. Gdy spojrzałem na zegarek, stwierdziłem, że spaceruję już prawie godzinę, więc zawróciłem. Nie zamierzałem przechodzić przez Les Marauds, ale powrotna droga przez pola zabrałaby mi co najmniej następne pół godziny, a już trochę słaniałem się ze zmęczenia. Co gorsza, zimne powietrze w połączeniu z niewyspaniem sprawiło, że poczułem dotkliwy głód, którego zresztą, jak już wiedziałem, nie miał w pełni zaspokoić poranny posiłek złożony z kawy i chleba. Toteż zawróciłem krótszą drogą przez Les Marauds, mon pere. Moje buty na grubej podeszwie grzęzły w nadrzecznej glinie, para oddechu jaśniała w blasku cygańskich ognisk. Byłem dość niedaleko, by wiedzieć, co się u nich dzieje. Urządzali zabawę. Paliły się latarnie, a świece zatknięte po bokach barei nadawały tej lunaparkowej scenie dziwne pozory pobożności. Zapach dymu z palących się drew i czegoś zwodniczego, co może było piekącymi się sardynkami, i przede wszystkim ta ostra woń czekolady Yianne Rocher niosły się nad rzekę. Powinienem był wiedzieć, że ona tam jest. Gdyby nie ona, Cyganie już dawno by odpłynęli. Zobaczyłem ją na molo poniżej domu Armande Yoizin. W długim czerwonym płaszczu i z rozpuszczonymi włosami wydawała się wśród tych ognisk dziwnie pogańska. Na sekundę odwróciła się ku mnie i nagle sinawy płomień buchnął z jej wyciągniętych rąk, coś paliło się w jej palcach, oświetlając purpurowo twarze wokoło…