Выбрать главу

– Co sprawiło, że się rozmyśliłaś? – zapytałam, kiedy wypiła już pół swojego espresso. – Kiedy ostatnio o tym rozmawiałyśmy, wydawałaś się bardzo pewna, że nie odejdziesz od Paula.

Wzruszyła ramionami, unikając mojego wzroku.

– Odeszłaś, bo znów cię uderzył? Wyraźnie się zdumiała. Dotknęła czoła, na którym rozdarcie skóry gorzało gniewnie.

– Nie.

– Więc co cię skłoniło?

Znów odwróciła wzrok. Czubkami palców pomacała filiżankę, jak gdyby sprawdzała jej realność.

– Nic. Nie wiem. Nic.

Skłamała, oczywiście. Sięgnęłam w jej myśli, tak otwarte przez chwilę. Chciałam wiedzieć, czy sama zdecydowała, czy ja to sprawiłam, zmusiłam ją wbrew swoim dobrym chęciom. Ale teraz jej myśli były nijakie, zadymione. Zobaczyłam tylko ciemność.

Daremnie bym nalegała. Jest w Josephine upór nie do przełamania. Z czasem ona mi powie. Jeżeli zechce.

Pod wieczór przyszedł Muscat, szukał żony. Już posłałam dla niej łóżko w pokoju Anouk – na razie Anouk będzie spała na łóżku polowym przy mnie. Anouk godzi się z jej obecnością, tak jak akceptuje tyle innych rzeczy. Z przykrością zabrałam mojej córce ten pierwszy własny pokój, jaki kiedykolwiek miała, ale przyrzekam jej, że to tylko na razie.

– Mam pomysł – powiedziałam. – Może: przerobimy część poddasza na pokój dla ciebie, z drabiną do wchodzenia i z klapą nad drabiną, i wytnie się w dachu okrągłe okienko. Chciałabyś?

Projekt niebezpiecznie łudzący. Sugeruje, że zostaniemy tu długo.

– A będzie widać gwiazdy? – zapytała Anouk skwapliwie.

– Naturalnie.

– Cudnie! – wykrzyknęła i w podskokach pobiegła na górę, żeby powiedzieć Pantoufle'owi.

We trzy zasiadłyśmy do stołu w ciasnej kuchni. Ten toporny sosnowy stół został z czasów dawnej piekarni. Poznaczony jest śladami noży, rowkami, w które wżarło się chlebowe ciasto, tak że blat wygląda jak z pożyłkowanego marmuru. Talerze są rozmaite, jeden zielony, drugi biały, talerz Anouk w kwiatki. Szklanki też różne, jedna wysoka, druga niska, trzecia jeszcze z etykietką Moutarde Amora. A przecież po raz pierwszy mamy takie rzeczy na własność. Używałyśmy zastawy hotelowej, plastikowych noży i widelców. Nawet w Nicei, gdzie mieszkałyśmy ponad rok, wyposażenie było pożyczone, wydzierżawione ze sklepem. Fakt, że coś mamy, jest dla nas nowością, nadal egzotyczną, cenną, podniecającą. Zazdroszczę temu stołowi jego blizn, przypaleń od gorących blach z chlebem. Zazdroszczę temu stołowi spokojnego trwania w czasie i żałuję, że nie mogę powiedzieć: tę rysę zrobiłam pięć lat temu, ten krążek to ślad mokrego kubka z kawą, ta czarna plamka to od papierosa, ta drabinka na grubowłóknistym drewnie od krajania, a tutaj w tajemnym miejscu za nogą stołu Anouk wydrapała swoje inicjały, kiedy miała sześć lat, a tę rysę ja ciachnęłam w upalny dzień siedem lat temu scyzorykiem. Pamiętasz? Pamiętasz tamto lato, kiedy rzeka wyschła? Pamiętasz?

Zazdroszczę temu stołowi spokojnego trwania w czasie. W czasie tutaj takim długim. Ten stół przynależy do tego miejsca.

Josephine pomogła mi przygotować kolację: sałatkę z zielonej fasoli i pomidorów w oliwie z korzeniami, czerwone i czarne oliwki kupione w kramie na czwartkowym

targowisku, chleb orzechowy, świeżą bazylię od Narcis-se'a, kozi ser, czerwone wino z Bordeaux. Rozmawiałyśmy, jedząc, ale nie o jej mężu. Opowiadałam jej o nas, o sobie i Anouk. O miastach, w których byłyśmy, o chocolaterie w Nicei. O naszych czasach w Nowym Jorku po narodzinach Anouk i o moich czasach przedtem. O Paryżu, Neapolu, o tych wszystkich miejscach postoju, gdzie mama i ja miałyśmy chwilowy dom w naszej długiej ucieczce poprzez świat. Dziś wieczorem chciałam przywoływać tylko pogodne chwile, zabawne, dobre rzeczy. Już i tak za dużo jest smutnych myśli w powietrzu. Postawiłam na stole białą świecę, żeby usunąć złe wpływy, i jej woń budziła nostalgię, pocieszała. Wspominałam mały kanał w Ourcą, Panteon, Place des Artistes, uroczą aleję Unter den Lin-den, prom na Jersey, wiedeńskie wypieki kupowane w gorących papierkach od ulicznych przekupniów, nabrzeże Juan-les-Pins, tańce na ulicach San Pedro. Josephine trochę się ożywiła. Opowiedziałam, jak moja mama sprzedała osła rolnikowi w wiosce pod Rivoli i jak ten osioł raz po raz odnajdywał nas nawet na przedmieściu Mediolanu. Opowiedziałam o kwiaciarkach w Lizbonie i jak wyjeżdżałyśmy stamtąd pełną kwiatów ciężarówką chłodnią, która przywiozła nas po czterech godzinach na pół zlodowaciałe do rozgrzanych białych doków w Porto. Josephine zaczęła się uśmiechać, potem już się śmiała. Czasami miewałyśmy pieniądze, moja mama i ja, Europa stawała się słoneczna, pełna obietnic. O tym mówiłam dzisiaj; ten Arab, dżentelmen w białej limuzynie śpiewał mamie serenady tamtego dnia w San Remo, zaśmiewałyśmy się wtedy. Matka była taka szczęśliwa i długo potem żyłyśmy za pieniądze, które on nam dał.

– Tyle widziałaś – zauważyła Josephine z zazdrością i niejaką czcią. – A jesteś jeszcze taka młoda.

– Prawie w twoim wieku. Potrząsnęła głową.

– Ja jestem o tysiąc lat starsza. – Uśmiechnęła się miło i rzewnie. – Chciałabym być poszukiwaczką przygód. Jechać za słońcem, mieć jedną tylko walizkę, nie wiedzieć, gdzie będę jutro.

– Zapewniam cię – powiedziałam łagodnie – że to męczące. I po jakimś czasie wszędzie zaczyna być tak samo. Powątpiewała.

– Możesz mi wierzyć – powiedziałam. – Tak jest.

To niezupełnie prawda. Miejsca mają swój charakter i powrót do miasta, w którym się przedtem mieszkało, wydaje się powrotem do dawnego przyjaciela. Ale ludzie rzeczywiście zaczynają wyglądać tak samo; te same twarze powtarzające się w miastach oddalonych od siebie o tysiące kilometrów, te same wyrazy twarzy. Bezduszny i wrogi wzrok urzędnika. Zaciekawione spojrzenia wieśniaka. Tępe, obojętne oczy turystów. I wszędzie są ci sami zakochani, matki z niemowlętami, żebracy, kaleki, przekupnie, spacerowicze, dzieci, policjanci, taksówkarze, alfonsi. I z czasem wpada się w lekką paranoję, jak gdyby ci ludzie potajemnie jeździli za nami z miasta do miasta, zmieniali ubrania, rysy twarzy, ale pozostawali zasadniczo niezmienni, zajmowali się swymi nudnymi sprawami, wciąż chytrze jednym okiem łypiąc na nas, intruzki. Z początku w nowym mieście ma się kompleks wyższości. Jesteśmy inną rasą, my, podróżnicy, widzimy przeważnie o wiele więcej niż oni – osiadli zjadacze chleba, którym wystarcza smutne życie w niekończącym się kołowrocie sen – praca – sen, dopieszczanie schludnych ogrodów, identycznych domów, małych marzeń. My trochę nimi gardzimy. Potem, ale nie prędko, przychodzi zawiść. Za pierwszym razem jest prawie zabawna – nagle kłuje ostrym żądłem, lecz to tylko chwila. Kobieta w parku pochylona nad dzieckiem w spacerówce, obie twarze rozświetlone czymś, co nie jest słońcem. Później następuje drugi raz, trzeci – dwoje młodych na nadmorskiej promenadzie, obejmuje się, idąc; gromadka dziewcząt z biura w czasie przerwy obiadowej, chichotały nad kawą i croissants.

Wkrótce ból ukłucia staje się uporczywy. Miejsca nie tracą tożsamości, jakkolwiek daleko się pojedzie. Zmieniać się zaczyna poddane erozji serce. W niektóre poranki własna twarz w lustrze hotelowym wydaje się zamazana, jak gdyby wskutek wyświechtania będącego przyczyną oglądania siebie w zbyt wielu przypadkowych łazienkach. O dziesiątej rano prześcieradła po nas będą uprane, dywan wyczyszczony. Nazwiska w księdze hotelowej będą inne, my przemijamy. Nie pozostawiamy żadnych śladów, jadąc dalej. Jak duchy nie rzucamy cienia.

Wyrwało mnie z zadumy łomotanie do drzwi frontowych. Josephine na pół wstała już z lękiem w oczach, z pięściami zaciśniętymi przy żebrach. To było to, czego się spodziewałyśmy; kolacja, rozmowa były tylko pozorem normalności. Wstałam od stołu.

– W porządku. Ja mu otworzę. Josephine miała oczy szkliste z lęku.

– Nie będę z nim rozmawiać – wyszeptała cicho. – Nie mogę.

– Nie musisz – powiedziałam. – Ale dobrze. Nie przejdzie przez ścianę.

Uśmiechnęła się drżąco.

– Nawet nie chcę słyszeć jego głosu. Ty nie wiesz, Yianne, jaki on jest. Powie, że… Ruszyłam do nieoświetlonego sklepu.