– Wiem dokładnie, jaki jest – odparłam stanowczo. -I cokolwiek tobie się zdaje, nie jest unikatem. Dzięki podróżom przynajmniej po pewnym czasie się pojmuje, że ludzie tu czy tam, czy na końcu świata rzeczywiście nie są tak bardzo różni.
– Ja tylko nie cierpię scen – mamrotała Josephine, kiedy zapalałam światła w sklepie. -I nie cierpię wrzasków.
– Zaraz będzie po wszystkim – powiedziałam. Walenie do drzwi znów się zaczęło. – Anouk może ci zrobić czekoladę.
Otworzyłam drzwi, nie zdejmując łańcucha. Założyłam ten łańcuch, kiedy się wprowadziłyśmy, bo przywykłam do zabezpieczeń w mieście, chociaż tutaj nie było to potrzebne. Aż do teraz. W smudze światła ze sklepu zobaczyłam twarz Muscata zastygłą z wściekłości.
– Czy jest tu moja żona? – zapytał ochryple i poczułam jego oddech cuchnący piwem.
– Jest. – Nie było sensu kręcić. Lepiej od razu postawić sprawę jasno. Niech on wie, na czym stanęło. – Obawiam się, że ona pana porzuciła, monsieur Muscat. Zaproponowałam jej, żeby zatrzymała się u mnie na parę dni, dopóki wszystko się nie ułoży. To chyba najlepsze wyjście. -Starałam się mówić neutralnie, grzecznie. Znam takie typy jak on. Spotykałyśmy takich jak on, matka i ja, tysiące razy w tysiącach miejsc.
Gapił się na mnie osłupiały. Po chwili przebłysła jego słaba inteligencja, przymrużył oczy i rozłożył ręce, pokazując, że nie bardzo rozumie, jest niegroźny, gotów poznać się na żartach. Nawet wydawał się nieomal czarujący. Ale podszedł bliżej do drzwi i buchnął odorem piwa, dymu papierosów i skwaśniałego gniewu.
– Madame Rocher – zaczął miękko, prawie błagalnie. – Niech pani powie tej mojej tłustej krowie, żeby natychmiast ruszyła stąd swój tyłek, bo wejdę i sam ją wyprowadzę. I tylko spróbuj mi stanąć na drodze – wrzasnął – ty rozpalona dziwko! – Szarpnął klamką. – Proszę zdjąć łańcuch. – Uśmiechnął się przymilnie. Wściekłość w nim kipiała, parując słabym chemicznym smrodkiem. – Zdjąć łańcuch, bo go kopnę i wyleci. – Głos miał w tym gniewie niemęski. Kwiczał jak wściekła świnia.
Bardzo powoli wyjaśniłam mu sytuację. Klął i wrzeszczał bezsilnie. Kopnął drzwi kilka razy, zawiasy podskakiwały.
– Jeżeli pan się włamie do mojego domu, monsieur Muscat – powiedziałam spokojnie – uznam, że jest pan niebezpiecznym intruzem. Mam tu puszkę Contre-Attaą,
którą zwykle trzymałam w szufladzie w kuchni, kiedy mieszkałam w Paryżu. Wypróbowałam ten środek nieraz. Bardzo skuteczny.
Tym go zaskoczyłam. Chyba wierzy, że tylko on jeden ma prawo grozić.
– Pani nie rozumie – zaskomlał. – Ona jest moją żoną, zależy mi na niej. Nie wiem, co ona pani opowiada, ale…
– To, co ona opowiada, nie ma znaczenia, monsieur. Ważne jest to, co zdecydowała. Ja na pana miejscu przestałabym robić z siebie przedstawienie i poszłabym do domu.
– Cholera! – Mówił tak blisko drzwi, że strzelał we mnie gorącą, plugawą śliną. – To przez ciebie, dziwko. Ty nabiłaś jej głowę tą całą bzdurną emancypacją! – Przedrzeźniając Josephine, zapiszczał wściekle falsetem: -"Yianne mówi to,Yianne myśli tamto". Chcę z nią chwilę porozmawiać przez minutę i zobaczymy, co teraz ona powie dla odmiany.
– Nie sądzę, żeby…
– Dobrze. – Josephine stanęła za mną cicho. Kubek czekolady otulała dłońmi, jak gdyby dla rozgrzewki. – Porozmawiam z nim, inaczej nigdy nie odejdzie.
Popatrzyłam na nią. Była spokojniejsza. Oczy miała czyste. Kiwnęłam głową, odsunęłam się na bok. Podeszła do drzwi. Muscat zaczął mówić, ale przerwała mu głosem zdumiewająco ostrym i równym.
– Paul. Słuchaj. – Przecięła jego bełkot w pół zdania. -Odejdź. Nic więcej nie mam ci do powiedzenia. W porządku?
Drżała, ale panowała nad głosem. Nagle dumna z niej, uścisnęłam jej rękę. Muscat milczał. Dopiero po chwili powiedział przymilnie, chociaż w jego tonie słyszałam wściekłość jak szum zakłóceń w sygnale radiowym.
– Jose, głupia sprawa. Po prostu wyjdź i porozmawiamy jak mąż z żoną. Jesteś moją żoną, Jose. Czy to nie zasługuje przynajmniej na jeszcze jedną próbę?
Potrząsnęła głową.
– Za późno, Paul – powiedziała stanowczo. – Przykro mi. – I zamknęła drzwi bardzo delikatnie. Jeszcze dobijał się przez kilka minut, na zmianę klął, prosił, groził i nawet płakał, roztkliwiając się, wierząc w swoją fikcję. Myśmy jednak już nie reagowały.
O północy słyszę, jak on wrzeszczy pod domem. Gruda ziemi uderza w okno z tępym grzmotnięciem, glina plami czystą szybę. Wstaję z łóżka, żeby zobaczyć, co się dzieje. Muscat stoi na rynku jak przysadzisty złośliwy stworek z bajki. Ręce tak wpycha w kieszenie, że aż widać miękki wałek jego żołądka nad paskiem spodni. Chyba jest bardzo pijany.
– Nie możecie tam siedzieć wiecznie! – Światło zapaliło się w jednym z okien domu za nim. – Będziecie musiały kiedyś wyjść. A wtedy, wy dziwki! Wtedy!…
Machinalnie wyciągam rozsunięte dwa palce w jego stronę, pstrykam kciukiem i palcem wskazującym drugiej ręki i "zły duchu precz stąd! A kysz!".
Jeszcze jeden z zakorzenionych odruchów mojej matki. A przecież to dziwne, że od razu czuję się o wiele pewniej. Potem długo leżę spokojnie, bezsennie, słucham, jak oddycha miarowo we śnie moja córka, i patrzę na przypadkowy zmienny deseń poświaty księżyca wśród liści. Chyba staram się znowu wróżyć, w tym ruchomym deseniu szukam znaków, zapewnień… Nocą łatwiej wierzyć w takie rzeczy, kiedy na zewnątrz Człowiek w Czerni pełni wartę, a postać z kosą na szczycie kościelnej wieży zgrzyta gri-gri. Ale nic w poświacie nie zobaczyłam, nic nie czułam i w końcu znów zasnęłam i śnił mi się Reynaud stojący przed jakimś starcem w szpitalnym łóżku, trzymający w jednej ręce krzyż, w drugiej pudełko zapałek.
24
Niedziela, 9 marca
Armande przyszła dziś rano na czekoladę i plotki. W nowym kapeluszu z jasnej słomki ozdobionym czerwoną wstążką wydawała się żywsza, bardziej świeża, niż była wczoraj. Ostatnio chyba dla efektu chodzi z laską i jaskra-woczerwona kokarda na tej lasce wygląda jak mała flaga wyzwania. Zamówiła chocolat viennais oraz kawałek mojej czarno-białej stefanki, wygodnie rozsiadła się na stołku. Josephine, która chwilowo pomaga w sklepie, zanim zdecyduje się, co robić dalej, patrzyła z kuchni z lekkim niepokojem.
– Słyszałam, że były brewerie wczoraj w nocy – powiedziała Armande bez ogródek, po swojemu. Dobrotliwość w jej błyszczących czarnych oczach okupywała impertynencję. -Ten gbur Muscat podobno rozbijał się tu i wrzeszczał.
Wyjaśniłam jej sprawę, jak mogłam najdelikatniej. Słuchała z uznaniem.
– Dziwię się tylko, dlaczego nie zostawiłaś go wiele lat temu – powiedziała do Josephine stojącej w drzwiach kuchni z dzbankiem gorącego mleka. – Jego ojciec był nie lepszy. Obaj sobie zanadto pozwalali. I te ich łapy. – Wesoło pokiwała do Josephine głową. – Zawsze wiedziałam,
dziewczyno, że kiedyś zaczniesz mądrzeć. Tylko nie daj sobie tego odradzić.
Josephine się uśmiechnęła.
– Nie ma obawy – powiedziała – nie dam.
Guillaume przyszedł w porze obiadowej z Anouk. W podnieceniu ostatnich dwóch dni rozmawiałam z nim tylko krótko parę razy, teraz rzuciła mi się w oczy zmiana, jaka w nim zaszła. Już nie był taki skurczony i mały. Wkroczył dziarsko, miał na szyi czerwony szalik, nieomal nadający mu szyk. Kącikiem oka zobaczyłam u jego stóp coś ciemnawego, Pantoufle. Niedbale machając torbą szkolną, Anouk przebiegła obok niego, żeby mnie pocałować.
– Maman/ – huknęła mi w ucho. – Guillaume ma psa!
Z rękami jeszcze pełnymi mojej córki odwróciłam się i spojrzałam. U jego stóp błogo się rozciągnął mały brązo-wo-biały kundelek, jeszcze szczeniak.
– Psst. Anouk. To nie jest mój pies. – Na twarzy Guil-laume'a malowało się zadowolenie połączone z zakłopotaniem. – Błąkał się po Les Marauds. Możliwe, że ktoś chciał się go pozbyć.
Anouk już karmiła psiaka kostkami cukru.
– Roux go znalazł! – pisnęła. – Usłyszał, jak płacze nad wodą. Tak mi powiedział.
– Och? Widziałaś Roux?
Przytaknęła roztargniona i połaskotała pieska, który przewrócił się na grzbiet z radosnym warknięciem.