Выбрать главу

– Proponuję Josephine posadę u mnie. – Postarałam się, żeby mój głos brzmiał miło i rzeczowo. – Potrzebuję dużo pomocy w czasie przygotowań do mojego festiwalu czekolady na Wielkanoc.

Reynaud w końcu się odsłonił, patrzył na mnie z czystą nienawiścią.

– Nauczę ją podstawowych rzeczy o czekoladzie – ciągnęłam. – Może zastępować mnie w sklepie, kiedy będę pracować w kuchni. – Josephine patrzyła na mnie oszołomiona. Mrugnęłam do niej. – Odda mi tym wielką przysługę, a pieniądze, które zarobi, na pewno jej się przydadzą. – Mówiłam gładko. – Co do mieszkania… – teraz zwróciłam się bezpośrednio do niej i przytrzymałam jej wzrok – Josephine, bardzo proszę, mieszkaj tu tak długo, jak zechcesz. Przyjemnie mieć cię tutaj.

Armande zakrakała śmiechem.

– Więc widzisz, mon pere – powiedziała wesoło – nie musisz marnować ani minuty więcej swojego cennego czasu. Wszystko doskonale układa się bez ciebie. – Popiła czekoladę z miną pełną przekory. – Ten napój chybaby ci dobrze zrobił. Wyglądasz mizernie, Francis. Znów golną-łeś wina mszalnego?

Zdzielił ją uśmiechem jak zaciśniętą pięścią.

– Bardzo śmieszne, madame. Widać, że pani nie traci poczucia humoru. – Odwrócił się na pięcie, skłonił głowę i z krótkim – Monsieur, dames – w stronę klientów wyszedł jak kulturalny hitlerowiec w kiepskim filmie wojennym.

25

Poniedziałek, 10 marca

Ich śmiech ścigał mnie do rynku niczym stado ptaków. Woń czekolady doprowadziła mnie nieomal do wściekłości. Mieliśmy rację, mon pere. To, co się dzieje teraz, oczyszcza nas całkowicie. Uderzając w trzy najbliższe nam obszary – w społeczność, w święta kościelne, a teraz w jeden z najbardziej uświęconych sakramentów – ona wreszcie się odkrywa. Jej zgubny wpływ szybko się nasila, nasienie już posiane w dziesiątki żywych umysłów. Dziś rano na cmentarzu zobaczyłem pierwszy tej wiosny dmuchawiec. Grubości palca wyrastał z ciemnej głębi pod nagrobkiem. Nie mogłem tam dosięgnąć, aby wyrwać zielsko z korzeniami. Zerwałem go tylko, więc za tydzień cała ta roślina się rozrośnie, stanie się mocniejsza.

Muscat przystąpił do komunii dziś rano, chociaż u spowiedzi nie był. Mizerny, gniewny, lecz w niedzielnym ubraniu. Bardzo się przejmuje odejściem żony. Gdy wyszedłem z chocolaterie, czekał na mnie, paląc papierosa i opierając się o ten mały łuk przy głównym kościelnym wejściu.

– No i co, pere?

– Rozmawiałem z twoją żoną.

– Kiedy wróci?

Potrząsnąłem głową.

– Nie chciałbym cię łudzić fałszywą nadzieją – odezwałem się taktownie.

– Uparta krowa – powiedział, upuścił papierosa i zdeptał obcasem. – Przepraszam za mój język, pere, ale tak jest. Kiedy pomyślę, z czego to ja zrezygnowałem dla tej stukniętej dziwki… ile pieniędzy ona mnie kosztuje…

– Ona też nie ma lekkiego życia – upomniałem go, pamiętając wiele jego spowiedzi. Wzruszył ramionami.

– Och, nie jestem aniołem – przyznał. – Znam swoje ułomności. Ale niech mi ksiądz powie – rozłożył ręce błagalnie – czy nie można mnie zrozumieć? Co dzień budzę się i widzę jej głupią, tępą minę. I przyłapuję ją raz po raz z kieszeniami pełnymi ukradzionych towarów, szminek, perfum, biżuterii. W kościele wszyscy się gapią i śmieją się? Che? – Popatrzył na mnie zwycięsko. – Che, mon pere? Czy ja nie mam krzyża do dźwigania?

Już się nasłuchałem dość o jej niechlujstwie, głupocie, złodziejstwie, lenistwie. Nie wymaga się ode mnie wydawania opinii w takich sprawach. Moją rolą jest służyć radą i pociechą. A jednak on mnie napawa wstrętem przez te swoje wykręty i przeświadczenie, że gdyby nie ta żona, mógłby osiągnąć w życiu Bóg wie co.

– Nie jesteśmy tu, aby ustalać, kto jest winny. – Przybrałem ton surowej nagany. – Zastanówmy się, jak uratować wasze małżeństwo.

Tym natychmiast go powściągnąłem.

– Przepraszam, mon pere. Nie… nie powinienem mówić tych rzeczy. – W niby szczerym uśmiechu pokazał zęby, żółte niczym stara kość słoniowa. – Niech ksiądz nie myśli, że nie jestem do niej przywiązany. To znaczy, przecież chcę ją mieć z powrotem, no nie?

Och, tak. Aby mu gotowała posiłki, prasowała ubrania, prowadziła kawiarnię. I udowadniała, że nikt nie zrobi głupca z Paula-Marie, nikt. Pogardzam jego obłudą. Rzeczywiście musi ją odzyskać. Zgadzam się przynajmniej co do tego. Lecz z zupełnie innego powodu.

– Jeżeli chcesz ją z powrotem, Muscat – powiedziałem mu cierpko – to zabiegasz o nią jak dotąd w niezwykle idiotyczny sposób.

Zjeżył się.

– Nie uważam, bym koniecznie…

– Nie bądź głupcem.

Boże, mon pere, skąd brałeś tyle cierpliwości do tych ludzi?

– Pogróżki, bluźnierstwa, zeszłej nocy haniebnie awanturowałeś się po pijanemu. Myślisz, że tak coś osiągniesz? Odpowiedział ponuro:

– Zrobiła mi krzywdę i tego nie mogę jej darować. Wszyscy mówią, że żona mnie rzuciła. A ta Rocher, rozra-biara, dziwka… – Zmrużył swe krótkowzroczne oczy za okularami w drucianej oprawie. – Miałaby za swoje, gdyby coś się stało z tym jej fiu bździu sklepikiem – powiedział stanowczo. – Lepiej pozbyć się tej dziwki raz na zawsze.

Badawczo popatrzyłem na niego.

– Och?

To było, mon pere, zbyt bliskie tego, o czym sam myślałem. Boże dopomóż, gdy zobaczyłem tamtą łódź w płomieniach… Ogarnęło mnie wtedy jakieś pierwotne upojenie niegodne mojego powołania, pogańskie, nie powinienem tego doznawać. Sam się z tym borykałem, mon pere, do późna w nocy. Zdławiłem to w sobie, lecz jak dmuchawce znowu to rośnie, wypuszcza zdradliwe małe korzenie. Może dlatego… dlatego, że zrozumiałem, zapytałemMuscata niezamierzenie ostro:

– Co mianowicie masz na myśli? Wymamrotał coś ledwie dosłyszalnie.

– Pożar może? Dogodny pożar? – Czułem napór wściekłości na żebra. Smak wściekłości metalowy i zarazem mdły, zgniły napełnił mi usta. – Czy taki pożar, jaki wykurzył Cyganów?

Uśmiechnął się idiotycznie.

– Może. Strasznie łatwo palne niektóre z tych starych domów.

– Posłuchaj. – Nagle przeraziła mnie myśl, że on moje milczenie tamtej nocy mógł mylnie uznać za współwinę. -Gdybym bodaj przypuszczał… podejrzewał… poza konfesjonałem, że ty miałeś coś do czynienia z tą sprawą… gdyby coś stało się z tym sklepem… – Ująłem go za ramię, wpiłem palce w to ciastowate ciało.

Wydawał się rozżalony.

– Ale… sam ksiądz mówił, że…

– Nic nie mówiłem. – Szybko zniżyłem głos, odbijający się po rynku tat-tat-tat. – Z pewnością nigdy nie chciałem, abyś… – Odchrząknąłem, ponieważ głos mi uwiązł w gardle. – Nie żyjemy w średniowieczu, Muscat – powiedziałem sucho. – My nie… interpretujemy praw Bożych według własnego uznania. Ani praw naszego kraju -dodałem, groźnie patrząc mu w oczy. Rogówki miał równie żółte jak zęby. – Rozumiemy się?

Odpowiedział niechętnie.

– Tak.

– Albowiem, Muscat, jeżeli coś się stanie, cokolwiek, rozbita szyba, mały pożar, cokolwiek… – Przewyższam go o głowę, jestem młodszy, sprawniejszy od niego, a on reaguje instynktownie na zagrożenie fizyczne. Lekkim pchnięciem przyparłem go do kamiennej ściany. Prawie nie mogłem opanować wściekłości. To, że on by śmiał… śmiał… przejąć moją rolę… to, że właśnie on, ten nędzny zadufany pijak… on stawia mnie w sytuacji, w której muszę chronić tę kobietę, będącą moim wrogiem… Opamiętałem się z wysiłkiem.

– Trzymaj się z daleka od jej sklepu, Muscat. Jeżeli coś jest do zrobienia, zrobię to ja. Rozumiesz?

Spokorniał teraz, jego awanturnictwo wywietrzało.