Выбрать главу

Zastrzyk robię w zgięcie łokcia. To sposób, który dobrze znam. W ostatnich fazach choroby mojej matki po wypróbowaniu tylu innych kuracji – akupunktury, homeo-patii, autosugestii – ostatecznie wróciłyśmy do dobrej, starej morfiny, czarnorynkowej, jeżeli nie mogłyśmy dostać jej na receptę, morfiny, którą moja matka, chociaż nie znosiła narkotyków, witała z radością, kiedy było jej duszno, a wieżowce Nowego Jorku chwiały się jej przed oczami.

Armande prawie nic nie waży w moich objęciach; ze zwisającą głową, śladem różu na policzkach wygląda desperacko i błazeńsko. Ściskam jej zimne sztywne dłonie, rozluźniam stawy, rozcieram palce.

– Armande. Zbudź się, Armande. Roux stoi z daleka, patrzy niepewnie. Jej palce w moich dłoniach są jak wiązka kluczy.

– Armande – mówię ostro, rozkazująco. – Nie możesz teraz spać. Trzeba się obudzić.

Jest. Coś zadrgało, jakby listek zatrzepotał o listek.

– Yianne.

W jednej sekundzie Roux już klęczy przy niej. Twarz

ma popielatą, ale oczy mu błyszczą. i.

– Och, powiedz to jeszcze raz, stara uparciucho. – Jego ulga jest przejmująca, aż boli. -Wiem, że żyjesz, Armande. Wiem, że mnie słyszysz. – Patrzy na mnie ochoczo, prawie się śmieje. – Ona się odezwała, prawda? Nie wydawało mi się?

Potrząsnęłam głową.

– Jest silna – mówię. -I tyś ją znalazł w porę, zanim zapadła w śpiączkę. Poczekamy, zastrzyk podziała. Nie przestawaj mówić do niej.

– Dobrze. – Prawie bez tchu Roux zaczyna dość nieskładnie przemawiać, wypatruje na twarzy Armande oznak przytomności. Ja dalej rozcieram jej ręce, które z wolna się rozgrzewają.

– Nikogo pani nie oszuka, Armande, stara czarownico. Pani jest silna jak koń. Mogłaby pani żyć wiecznie. W dodatku naprawiłem ten dach. Chyba pani nie myśli, że tak się napracowałem tylko po to, żeby pani córka zaraz odziedziczyła wszystko! Armande, wiem, że pani słucha. Wiem, że pani może mnie słyszeć. I na co pani czeka? Mam panią przeprosić? Zgoda, więc przepraszam. – Łzy żyłkują mu twarz. – Słyszy pani? Przeprosiłem. Nie jestem niewdzięczny drań, no, jeszcze raz przepraszam. No, zbudź się i…

– …Skurczybyku.

W pół zdania Roux urywa. Armande bezgłośnie chichocze, jej usta się poruszają, oczy są żywe, przytomne. Roux oburącz delikatnie ujmuje jej twarz.

– Przestraszyłam cię? – pyta Armande słabiusieńko.

– Nie.

– Jednak przestraszyłam. – Jest w tym odrobina satysfakcji i przekory.

Roux wyciera oczy wierzchem dłoni.

– Jeszcze jest mi pani winna pieniądze za moją pracę -mówi drżącym głosem. – Bałem się tylko, że nigdy pani nie odzyska przytomności, żeby mi zapłacić.

Armande znów chichocze. Już nabrała sił i udaje nam się ją podnieść, posadzić w fotelu. Bardzo blada, twarz ma trochę zapadniętą, jak zwiędłe jabłko, ale spojrzenie jasne i bystre. Roux odwraca się do mnie, odprężony po raz pierwszy od czasu pożaru. Nasze ręce się stykają. Przez sekundę widzę jego głowę w księżycowej poświacie, zaokrąglenie nagiego ramienia na trawie i odurza mnie widmowa woń bzów… Czuję nagle, jak oczy mi się szeroko otwierają w głupim zdumieniu. Roux też chyba coś poczuł, bo się odsuwa.

Armande za nami cicho chichocze.

– Prosiłam Narcisse'a, żeby zatelefonował po doktora – informuję ją niby niefrasobliwie. – Doktor będzie tu lada chwila.

Armande patrzy na mnie. Prąd wiedzy przebiega między nami i to nie po raz pierwszy. Zastanawiam się, jak jasno ona widzi.

– Nie życzę sobie tej trupiej czaszki w moim domu -mówi Armande. – Możesz go od razu odprawić, gdy przyjdzie. Nie będzie mi dyktował, co mam robić.

– Ale pani jest chora – protestuję. – Gdyby Roux nie przyszedł, mogła pani umrzeć.

Ona strzela kpiącym spojrzeniem.

– Yianne – tłumaczy cierpko. -To właśnie robią wszyscy starzy ludzie. Umierają. To fakt. Na porządku dziennym.

– Tak, ale…

– I ja się nie wybieram do Le Mortoir. Możesz im tak ode mnie powiedzieć. Nie zmuszą mnie. Mieszkam w tym domu sześćdziesiąt lat i jeśli umrę, to tylko tutaj.

– Nikt pani nie zmusi do żadnej przeprowadzki – mówi Roux ostro. – Zaniedbała pani swoją kurację, ot i powód. Następnym razem będzie pani mądrzejsza.

Armande się uśmiecha.

– To nie takie proste.

– Dlaczego? Wzrusza ramionami.

– Guillaume wie. Sporo z nim rozmawiałam. Zrozumiał. – Jej głos brzmi prawie normalnie, chociaż jeszcze jest słaba. – Ja nie chcę codziennie brać tych zastrzyków. Nie chcę trzymać się bez końca diety. Nie chcę, żeby koło mnie skakały dobrotliwe pielęgniarki, jakbym była w żłobku. Mam osiemdziesiąt lat, na litość boską, więc chyba można mi wierzyć, że w moim wieku już wiem, czego… – Raptownie urwała. – Kto tam znowu?

Słuch jej nie zawodzi. Ja też słyszę podjeżdżający samochód. Doktor.

– Jeżeli to ten obłudny szarlatan, powiedzcie mu, że marnuje czas – warczy Armande. – Powiedzcie, że kwitnę zdrowiem. Powiedzcie, żeby sobie znalazł kogoś innego do diagnozy. Ja go nie chcę.

Wyglądam przed dom.

– On, zdaje się, przyjechał z połową Lansquenet – zauważyłam. W samochodzie – niebieskim citroenie – pełno ludzi. Jest doktor, blady w ciemnobrązowym garniturze, są stłoczeni na tylnym siedzeniu: Caroline Clairmont, jej przyjaciółka Joline i Reynaud. Na przednim siedzeniu wyraźnie nieswój Georges Clairmont, przeciwny tej wyprawie, ale potulny. Drzwiczki samochodu trzaskają, nagły gwar i gniewny piskliwy głos Caroline.

– Mówiłam jej. No czy nie mówiłam, Georges? Nikt nie może mi zarzucić, że nie jestem dobrą córką, żyły sobie wypruwam dla niej i proszę, jak ona…

Szybkie kroki na kamieniach, potem kakofonia głosów, kiedy nieproszeni goście wchodzą do domu frontowymi drzwiami.

– Maman? Maman? Spokojnie, kochanie, to ja!

– Tędy, monsieur Cussonnet, tędy do… ach, pan tu już był przecież.

– Ojej, tyle razy jej mówiłam… nie ulegało wątpliwości, że coś takiego się stanie… Georges słabo protestuje.

– Caro, naprawdę myślisz, kotku, że powinniśmy się wtrącać? To znaczy, może niech doktor sam się tym zajmie? Wiesz?…

– W każdym razie zastanawiające, co on robił w jej domu… – odezwała się chłodno Joline.

– …powinien był przyjść do mnie… -\rzekł prawie nie-dosłyszalnie Reynaud.

Czuję, jak Roux sztywnieje jeszcze przed ich wkroczeniem do pokoju, i rozgląda się szybko, którędy wyjść. Ale już za późno. Wchodzą. Najpierw Caroline i Joline w bliźniakach i szalikach od Hermesa, uczesane w nieskazitelne koczki, za nimi Clairmont w ciemnym ubraniu i krawacie – niezwykłe w powszedni dzień zawiadywania składem drewna. Czyżby żonka kazała mu przebrać się na tę okazję? – potem doktor i ksiądz. Jak w scenie z melodramatu wszyscy przy drzwiach nieruchomieją, na ich twarzach maluje się zgorszenie, uprzejmość, poczucie winy, rozżalenie, furia. Roux z ręką zabandażowaną patrzy na nich bezczelnie spod wilgotnych opadających mu na oczy włosów, ja w pomarańczowej spódnicy zabłoconej po biegu do Les Marauds stoję przed nim, Armande, blada, ale spokojna kołysze się wesoło w fotelu na biegunach. Czarne jej oczy błyskają złośliwością, podnosi rękę, zginając palec jak Baba-Jaga.

– Więc już są tutaj sępy – mówi groźnie. – Uwinęliście się raz-dwa. – Rzuca bystre jadowite spojrzenie na Reynauda, zamykającego tyły tej delegacji. – Myślałeś, Francis, że wreszcie będziesz miał swoją szansę, co? Myślałeś, że szybko zdążysz podrzucić parę błogosławieństw, dopóki nie jestem compos menti? – Prezentuje swój najbardziej wulgarny chichot. – Niedobrze, Francis, jeszcze nie jestem gotowa do ostatnich obrzędów.

– Na to wygląda – mówi cierpko Reynaud i rzuca szybkie spojrzenie w moją stronę. – To szczęśliwie, że made-moiselle Rocher jest tak… obeznana… z zastrzykami. -Jest w tych słowach wyraźna aluzja.

Caroline stoi sztywno z twarzą jak uśmiechnięta maska żalu.

– Maman, cherie, widzisz, co się dzieje, kiedy jesteś

zdana na siebie. Wszystkich przeraziłaś! – Armande słucha znudzona. – Wszystkich poderwałaś tym razem, wytrąciłaś ludzi z… – Armande z roztargnieniem głaszcze Lari-flette, która właśnie wskoczyła jej na kolana. – Teraz,; maman, rozumiesz, dlaczego my ci wciąż powtarzamy…