Czy o to się modliłem, mon pere? Czy to jest ta lekcja, której miałem się nauczyć? Wzrokiem szukam w tłumie Muscata. On zawsze jest na niedzielnej mszy, na pewno by nie opuścił nabożeństwa. A przecież gdy kościół pustoszeje, nadal go nie widzę. Nie przypominam sobie, czy był u komunii. I chybaby nie wyszedł, nie zamieniając paru słów ze mną. Może jeszcze czeka w kościele, mówię sobie. Ogromnie jest przejęty odejściem żony. Może potrzebuje dalszego przewodnictwa.
Zmniejsza się stos palemek u mojego boku. Każdą zanurzam w wodzie święconej, szepczę błogosławieństwo, dotykam ręki. Luc Clairmont z gniewnym pomrukiem cofa się przed moim dotknięciem. Jego matka protestuje słabo, przeprasza mnie głupim uśmiechem nad pochylonymi głowami. Nadal nie widzę Muscata. Patrzę w głąb kościoła, lecz poza kilkorgiem starszych ludzi, jeszcze klęczących przed ołtarzem, nie ma nikogo. Święty Franciszek stoi przy drzwiach, otoczony gipsowymi gołębiami, niedorzecznie jak na świętego wesoły, jego rozpromienione oblicze wydaje się raczej twarzą wariata albo pijanego. Z irytacją myślę o owym kimś, kto postawił tę figurę tak blisko wejścia. Uważam, że mój imiennik powinien być dostojniejszy, mieć więcej godności. A tymczasem ta toporna figura wydaje się kpić ze mnie: jedna ręka wyciągnięta w niewyraźnym błogosławieństwie, drugą bierze gipsowego ptaka pod okrągły brzuch, jak gdyby marząc o gołębiu w cieście. Usiłuję przypomnieć sobie, czy ten święty stał tu przy drzwiach, przed laty. Nie pamiętasz, mon pereł Może potem go tu przesunęli jacyś zawistni, którzy chcą kpić ze mnie. Święty Hieronim, pod którego wezwaniem ten kościół został zbudowany, nie stoi na tak poczesnym miejscu, w swojej ciemnej wnęce jest na tle sczerniałego obrazu olejnego prawie niewidoczny – ten stary posąg z marmuru jest nikotynowożółty od dymu tysiąca świec. Natomiast święty Franciszek pomimo wilgoci gipsu pozostaje biały jak pieczarka, wydając się przy tym beztrosko nieświadom milczącej dezaprobaty swego świętego kolegi. Notuję w pamięci, że trzeba przenieść tę figurę w jakieś odpowiedniejsze miejsce możliwie jak najszybciej.
Muscata wciąż nie ma w kościele. Sprawdzam na cmentarzu, wciąż jeszcze myśląc, że on gdzieś czeka na mnie, ale tam go nie ma. Może jest chory, mówię sobie. Tylko ciężka choroba przeszkodziłaby tak sumiennemu praktykującemu nie być na mszy w Niedzielę Palmową. Przebieram się w codzienną sutannę, zostawiam szaty liturgiczne w zakrystii. Kielich mszalny i tacę chowam i zamykam na klucz. W twoich czasach, mon pere, klucz był zbyteczny, ale w tych obecnych, jakże niepewnych, nie można niczego zostawiać na wierzchu. Włóczędzy i Cyganie – nie mówiąc o niektórych naszych wieśniakach – mogliby perspektywę zdobycia gotówki traktować poważniej niż perspektywę potępienia wiekuistego.
Idę w kierunku Les Marauds szybkim krokiem. Muscat jest od zeszłego tygodnia niekomunikatywny i widziałem go tylko w przejściu. Źle wygląda, garbi się, twarz ma ziemistą, ponurych pokutnie oczu prawie nie widać pod spuchniętymi powiekami. Niewiele osób przychodzi teraz do jego kawiarni, może on ludzi odstrasza swoim wyglądem i porywczością. Wybrałem się do niego w piątek. W sali było prawie pusto. Podłoga niezamiatana, odkąd Josephine odeszła. Niedopałki papierosów, popielniczki, papierki po cukierkach walały się pod nogami. Puste, brudne szklanki stały wszędzie. Pod szklanym blatem kontuaru zobaczyłem tylko parę kanapek i czerwonawy skręcony kawałek czegoś, może pizzy, oraz plik ulotek Ca-roline przyciśnięty brudnym kuflem. Zalatywało trochę wymiocinami i zgnilizną, lecz przede wszystkim cuchnęło gauloisami.
Muscat był pijany.
– Więc to ksiądz – burknął prawie wojowniczo. – Przyszedł ksiądz mi powiedzieć, że mam znowu nadstawić drugi policzek? – Zaciągnął się głęboko wilgotnym papierosem wetkniętym między zęby. – Powinien ksiądz się cieszyć. Nie zbliżam się do tej krowy od wielu dni.
Potrząsnąłem głową.
– Nie można być zawziętym – powiedziałem.
– We własnym barze mogę być, jaki chcę – wybełkotał agresywnie. – Bo czy to nie mój bar? Baru ksiądz chyba nie da jej na talerzu?
Powiedziałem mu, że rozumiem jego rozżalenie. Jeszcze raz się zaciągnął, po czym zakaszlał mi śmiechem i odorem nieświeżego piwa prosto w twarz.
– To dobrze, mon pere. – Paskudny był jego oddech, gorący jak zwierzęcia. – To bardzo dobrze. oCzywiście, ksiądz rozumie. OCzywiście. Kościół zabrał księdzu jaja, jak ksiądz składał przysięgi. To nic dziwnego, że ksiądz nie chce, bym ja zachował swoje.
– Muscat, jesteś pijany! – huknąłem na niego.
– W sam raz trafione – warknął. – Wszystko ksiądz zauważy, co? – Machnął ręką, w której trzymał papierosa. -Powinna zobaczyć, jaki tu bajzel – powiedział ochryple. -Tylko tego jej brak do szczęścia, teraz kiedy wie, że mnie zrujnowała. – Już miał w oczach łzy pijackiej, wylewnej litości nad sobą. -Wie, że rzuciła nasze małżeństwo ludziom na pośmiewisko… – obrzydliwie beknął, na pół zaszlochał – wie, że złamała moje cholerne serce! -Wytarł nos wierzchem dłoni. – Niech ksiądz nie myśli, że nie wiem, co tam się dzieje – powiedział ciszej. – Co ta dziwka i ci zboczeńcy, jej przyjaciele, robią. Przecież wiem. – Znów podnosił głos, aż rozejrzałem się skrępowany. Nieliczni goście gapili się na niego. Uszczypnąłem go w rękę ostrzegawczo.
– Nie trać nadziei, Muscat – powiedziałem, walcząc z obrzydzeniem. -W ten sposób jej nie odzyskasz.Pamiętaj, że wiele par małżeńskich miewa momenty zwątpień, a przecież…
Zarechotał.
– Zwątpień? – Znów zarechotał. – Powiem księdzu coś… Dajcie mi pięć minut z nią sam na sam, a ja to jej zwątpienie rozwiążę raz na zawsze. Rżnięciem ją odzyskam na pewno.
Niegodziwy i głupi. Słowa ledwie bełkotał, uśmiechając się jak rekin. Ująłem go za ramiona i powiedziałem dobitnie, przystępnie, z nadzieją, że przynajmniej trochę z mojego pouczenia może do niego dotrze.
– Nie, Muscat – rzekłem, ignorując gapiących się pijaków przy kontuarze. – Masz się zachowywać przyzwoicie, Muscat, masz postępować w myśl przepisowej procedury, jeżeli zechcesz podjąć akcję; najlepiej trzymaj się z daleka od nich obu! Zrozumiałeś? – Zaciskałem ręce na jego ramionach.
Protestował, skomlał sprośności.
– Muscat, ostrzegam cię – powiedziałem. – Tolerowałem wiele twoich uchybień, ale takiego… zastraszania tolerować nie będę. Rozumiesz?
Wybełkotał przeprosiny czy groźbę, nie wiem. W tej chwili myślałem, że mówi: "żałuję", lecz teraz myślę, że równie dobrze mogłoby to być "pożałujesz". Oczy mu lśniły podłością za spękanym szkliwem pijackich niewylanych łez.
Kto ma żałować? I czego?
Idąc szybko do Les Marauds, znów się zastanawiam, czy dobrze rozpoznałem te oznaki. Czy on byłby zdolny popełnić samobójstwo? Może ja w swojej żarliwości, aby nie dopuścić do dalszych awantur, przeoczyłem prawdę, fakt, że ten człowiek jest na samym dnie rozpaczy? Przed zamkniętą Cafe de la Republique, gdy tam dochodzę, stoją ludzie, patrzą na jedno okno na piętrze. Wśród tych gapiów widzę Caro Clairmont, Joline Drou, Duplessisa niedużego i trzymającego się godnie w odwiecznym pilśniowym kapeluszu i z psem na smyczy rozbrykanym u jego nóg. Z okna słychać jakiś hałas to głośniejszy, to chwilami prawie słowa, zdania, krzyk…
– Pere. – Caro jest zdyszana i zarumieniona. Wygląda trochę jak te wiecznie zachłyśnięte i wielkookie piękności w pewnych połyskliwych magazynach z najwyższej półki w kiosku, o których gdy tylko pomyślę, zaraz się rumienię.
– Co się dzieje? – pytam szorstko. – Muscat?
– To Josephine – mówi Caro podniecona. – Dopadł ją tam w pokoju na górze, więc ona wrzeszczy.
W tej samej chwili hałas z okna się wzmaga – połączone krzyki, złorzeczenia wniebogłosy, łoskot rozbijających się pocisków. Grad szczątków pada na kocie łby. I nagle rozlega się dość mocny, by szkło pękło, kobiecy pisk, chyba nie strachu, tylko dzikiej wściekłości, po czym prawie zaraz wybucha jeszcze jeden domowy szrapnel. I lecą książki, gałgany, płyty, kasety, bibeloty – cała doczesna artyleria domowego konfliktu.