Do chwili odsłonięcia wystawy w Wielkanocną Niedzielę okno wystawowe jest zakryte i fasada sklepu prezentuje się raczej tak jak wtedy, gdyśmy tu przybyły. Ale tę srebrną papierową zasłonę Anouk ozdobiła wyciętymi z kolorowego papieru jajkami i zwierzątkami, a pośrodku duży plakat głosił:
Wielki Festiwal Czekolady Niedziela, place St. Jeróme
Teraz kiedy zaczęły się ferie szkolne, na rynku roi się od dzieciarni. Co chwila któreś z dzieci przyciska nos do szyby, mając nadzieję zobaczyć coś z przygotowań. Już na łączną sumę ponad ośmiu tysięcy franków dostałam zamówienia miejscowe i z Montauban, i nawet z Agen – i wciąż jeszcze ludzie z zamówieniami przychodzą, tak że w sklepie rzadko bywa pusto.
Ulotkowa kampania Caroline jakoś ustała. Guillaume słyszał, jak ksiądz zapewnia wiernych, że w pełni popiera festiwal czekolady wbrew pogłoskom szerzonym przez złośliwych plotkarzy. Pomimo to on nieraz mnie obserwuje ze swego małego okna i widzę w jego oczach zgłodniałą nienawiść. Czuję, że on bardzo źle mi życzy, tylko dławi w sobie ten jad. Próbowałam dowiedzieć się czegoś od Armande, która wie o wiele więcej, niż mówi, ale potrząsnęła głową i odpowiedziała wymijająco.
– To wszystko było bardzo dawno temu. Nie mam już pamięci takiej jak kiedyś.
I zaraz zaczęła mnie wypytywać o szczegóły menu na przyjęcie, z góry wszystkim uradowana. Miała mnóstwo pomysłów. Brandade truffee, vol aux-vents aux trios cham-pignons ugotowane w winie i w śmietanie i przybrane dzikimi chanterelles, langoustine z rusztu z sałatką z aruguli, torty czekoladowe w pięciu różnych rodzajach, jej ulubionych, domowe lody czekoladowe… Oczy jej błyszczały zachwytem i przekorą.
– Nigdy nie miałam przyjęć za młodu – wyjaśniła. -Ani jednego. Byłam raz na zabawie w Montauban z chłopcem z wybrzeża. Ho, ho! – Zrobiła wymowny sprośny gest.
– Ciemny jak melasa, ten amant, i równie słodki. Piliśmy szampana, jedliśmy sorbet truskawkowy i tańczyliśmy…
– Westchnęła. -Trzeba ci było widzieć mnie wtedy,Yianne. Nie uwierzyłabyś, że to ja. On wciąż powtarzał, że wyglądam jak Greta Garbo, pochlebca, i oboje udawaliśmy, że mówi serio. – Zachichotała cicho. – Oczywiście nie był z tych, którzy się żenią – powiedziała filozoficznie – oni nigdy nie są z tych.
Ostatnio prawie co noc leżę bezsennie i śliwki w cukrze tańczą mi przed oczami. Anouk śpi w swojej nowej sypialni na strychu, a ja śnię na jawie, drzemię, znów śnię na jawie, aż mam migotki z braku snu i pokój kołysze się wokół mnie jak statek na wzburzonych falach. Jeszcze jeden dzień, mówię sobie, jeszcze jeden dzień.
Wczoraj w nocy wstałam i wyjęłam karty ze szkatułki, chociaż postanowiłam trzymać je zamknięte. Chłodziły moje palce, były chłodne jak kość słoniowa – wachlarz kolorów w dłoni błękit-purpura-zieleń-czerń – dobrze znane
obrazki nasuwały się i wysuwały, jakbym oglądała kwiaty zasuszone pomiędzy czarnymi szybkami. Baszta. Kochankowie. Śmierć. Sześć mieczy. Śmierć. Pustelnik. Śmierć. Mówiłam sobie, że to nic nie znaczy. Moja matka w to wierzyła, ale co jej to dawało? Uciekała i uciekała. Postać z kosą na szczycie wieży St. Jeróme niesamowicie przycichła. Nie było wiatru. Ta cisza denerwowała mnie bardziej niż zgrzytanie starego żelastwa. Jest już ciepło, w powietrzu nowe zapachy zbliżającego się lata. Do Lansquenet lato przychodzi szybko, w ślad za marcowym wiatrem, pachnie cyrkiem, trocinami, smażeniem naleśników, obcinaniem gałęzi i łajaniem. Moja matka we mnie szeptała: Czas na zmianę. W domu Armande paliło się światło, widziałam małe żółte kwadraty, świetlistą szachownicę na wodach Tannes. Zastanawiałam się, co Armande teraz robi. Od czasu tamtej jednej rozmowy nic nie mówi mi o swoich planach. Podaje przepisy kulinarne, co zrobić, żeby biszkopt był lekki, ile powinno być cukru, ile alkoholu, jeśli chcemy mieć najlepsze wiśnie w koniaku. Przeczytałam o jej chorobie w moim leksykonie lekarskim. Żargon medycyny to także rodzaj ucieczki, niejasny, hipotetyczny jak te obrazki na kartach. Aż niepojęte, że takie słowa odnoszą się do ciała z krwi i kości. Wzrok Armande słabnie, ciemne wyspy dryfują przez jej pole widzenia, rzeczywistość staje się dla niej łaciata, coraz ciemniejsza i w końcu będzie zupełną ciemnością.
Rozumiem jej sytuację. Miałaby walczyć po to, by trochę przedłużyć stan nieuchronnie skazanej? Myśl o marnotrawstwie – myśl mojej matki przyswojona w latach oszczędzania i niepewności – tu nie ma sensu, mówię sobie. Lepsza ta rozrzutność, wybuch, rzęsiste światła i zaraz nagła ciemność. A przecież coś we mnie płacze, że to nie jest w porządku! Dziecinnie nadal ma nadzieję na cud – znowu myśl mojej matki. Armande jest mądrzejsza.
W ostatnich tygodniach morfina zaczynała panować nad każdą chwilą, moja matka, wciąż szklistooka, traciła kontakt z rzeczywistością na całe godziny, bujając wśród różnych fantazji jak motyl wśród kwiatów. Niektóre ją uszczęśliwiały: marzenia o szybowaniu, o światłach, o bezcielesnych spotkaniach ze zmarłymi gwiazdami filmowymi i z istotami z zaświatów. Niektóre mieniły się czarno paranoją. W tych Człowiek w Czerni nigdy się nie oddalał, czyhał za rogami ulic, siedział w oknie wagonu restauracyjnego czy za ladą sklepu z galanterią. Czasami był taksówkarzem; jego taksówka przypominała czarny karawan, taki jak te, które widuje się w Londynie, i miał nasuniętą na oczy czapkę baseballową z napisem "Szachraje". A to dlatego, powiedziała, że on czatuje na nią, na nas, na tych wszystkich, którzy wykiwali go w przeszłości, ale nie na zawsze, powiedziała, kręcąc głową wszechwiedzące, nie na zawsze. Kiedyś w takim czarnym nastroju wyciągnęła i pokazała mi żółtą plastikową teczkę, pełną wycinków z gazet z późnych lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych. Wszystkie te notatki prasowe, przeważnie francuskie, ale też i włoskie, niemieckie, greckie, dotyczyły porwań, zniknięć, napadów na dzieci.
– Takie to łatwe – powiedziała i oczy miała wtedy ogromne i błędne. – W wielkich miastach. Tak łatwo zgubić dziecko. Tak łatwo zgubić takie dziecko jak ty. – Mrugnęła do mnie mętnie. Pogłaskałam ją po ręce.
– Wszystko jest dobrze, maman – powiedziałam uspokajająco. – Zawsze byłaś ostrożna. Pilnowałaś mnie. Ja nigdy się nie zgubiłam.
Mrugnęła znowu.
– Och, zgubiłaś się. Zgu-u-biłaś się. – Z uśmiechem-gry-masem zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń, jej palce w mojej dłoni były jak wiązka suchych gałązek. – Zguu-bi-łaś się – powtórzyła żałośnie i wybuchnęła płaczem.
Pocieszałam ją, jak tylko mogłam. Wpychając te wycinki z powrotem do teczki, zauważyłam, że kilka dotyczyło tej samej sprawy – zniknięcia półtorarocznej SylYiane Caillon w Paryżu. Matka zostawiła ją na siedzeniu w samochodzie i weszła do apteki, a kiedy po dwóch minutach wróciła, dziecka już nie było. Zniknęła też torba z dziecięcym ekwipunkiem i zabawki: pluszowy czerwony słoń i brązowy miś.
Zobaczyła, że czytam tę notatkę, i uśmiechnęła się znowu.
– Myślę, że wy byłyście wtedy dwie – powiedziała chytrze – albo prawie dwie. I ona była o wiele jaśniejsza niż ty. To nie mogłaś być ty, prawda? W każdym razie ja byłam lepszą matką niż tamta.
– Oczywiście – zapewniłam – byłaś lepszą matką, cudowną matką. Nie martw się. Nigdy na nic mnie nie naraziłaś.
Kołysała się i uśmiechała.
– Nieostrożna – gruchała – po prostu nieostrożna. Czy zasługiwała na taką małą dziewczynkę?
Potrząsnęłam przecząco głową i nagle zrobiło mi się zimno, a ona dziecinnie zapytała:
– Nie byłam zła, prawda, Yianne?
Drżałam. Te wycinki z gazet zaczęły mi ciążyć w ręku.
– Nie – zapewniłam. – Nie byłaś zła.
– Opiekowałam się tobą dobrze, prawda? Nigdy cię nie zostawiłam. Nawet kiedy ten ksiądz powiedział… to, co powiedział. Ja nigdy.