Rozważałam jej ostatnie słowa, kiedy już zniknęła za węgłem swego pobielonego domu. Nieopodal Anouk rzucała kamyki na mielizny przy brzegu.
Cure. Chyba wciąż się o nim mówi. Francis Reynaud. Przez chwilę myślałam o nim.
W takiej mieścinie jak Lansquenet czasami się zdarza, że ktoś – nauczyciel szkolny, właściciel kawiarni czy ksiądz – jest zatyczką osi społeczności, jeden człowiek jest zasadniczym rdzeniem mechanizmu, który obraca życie tych ludzi. Tak jak sztyft w zegarze wprowadzający w ruch kółka i młotki, żeby wskazówki wskazywały godzinę. Jeżeli sztyft się osunie czy zepsuje, zegar staje. Lansquenet to właśnie taki zegar, wskazówki znieruchomiały przed dwunastą, kółka i tryby kręcą się bezużytecznie za spokojnym ślepym cyferblatem. "Nastaw kościelny zegar nie tak jak trzeba, to zdezorientujesz diabła" – mawiała moja matka. Ale w tym wypadku podejrzewam, że diabeł nie daje się zdezorientować ani na minutę.
7
Niedziela, 16 lutego
Moja matka była czarownicą. Przynajmniej tak o sobie mówiła, tyle razy sama się na to nabierając, że w końcu nie sposób było odróżnić fikcji od faktu. Armande Yoizin przypomina mi ją pod pewnymi względami: te błyszczące niegodziwe oczy, długie włosy, na pewno połyskliwie czarne za młodu, ta mieszanka rzewności i cynizmu. Od matki nauczyłam się tego, co mnie ukształtowało. Sztuki odwracania niepowodzeń. Rozczapierzania dwóch palców, żeby przerwać złą passę. Szycia saszetek, warzenia napojów, przekonania, że pająk przed północą przynosi szczęście, a po północy pecha… A przede wszystkim przekazała mi swoje umiłowanie nowych miejsc, swego cygańskiego ducha wędrówki, który gnał nas po całej Europie i dalej. Rok w Budapeszcie, inny rok w Pradze, sześć miesięcy w Rzymie, cztery miesiące w Atenach, potem za Alpy do Monako, wzdłuż wybrzeża: Cannes, Marsylia, Barcelona… W osiemnastym roku życia straciłam rachubę miast, w których mieszkałyśmy, języków, którymi mówiłyśmy. Prace były też rozmaite: kelnerowanie, tłumaczenia, naprawy samochodów. Czasami z tanich hotelików uciekałyśmy przez okno, bo nie mogłyśmy zapłacić rachunku. Jeździłyśmy na gapę pociągami, podrabiałyśmy zezwolenia i wizy, przekraczałyśmy granice nielegalnie. Deportowano nas wiele razy. Dwukrotnie moją matkę aresztowano, ale wypuszczano, nie stawiając w stan oskarżenia. Nasze imiona tak jak miejsca pobytu zmieniały się stosownie do miejscowych wariantów: Yanne, Jeanne, Johanne, Giovanna, Annę, Anuszka… Jak złodziejki uciekałyśmy, wciąż wymieniając nieporęczny życiowy balast na franki, funty, korony, dolary, kiedyśmy leciały tam, gdzie ponosił nas wiatr.
To wcale nie znaczy, że ja cierpiałam; życie w tamtych latach było szampańską przygodą. Miałyśmy siebie nawzajem, moja matka i ja, braku ojca nie odczuwałam nigdy. I przyjaciół miałyśmy niezliczenie dużo. Tylko matkę chyba nieraz trapiła niepewność jutra, konieczność ciągłego kombinowania. A przecież z biegiem lat pędziłyśmy coraz szybciej, zostawałyśmy gdzieś miesiąc, dwa miesiące najdłużej i ruszałyśmy dalej, jak gdybyśmy przed czymś uciekały, gdzie pieprz rośnie. Dopiero po latach pojęłam, że umykałyśmy przed śmiercią.
Miała czterdzieści lat, to był rak. Powiedziała mi, że wie od pewnego czasu, ale ostatnio… Nie, tylko nie szpital. Nie pójdzie do żadnego szpitala, czy ja rozumiem? Ona jeszcze ma czas, miesiące, lata i chce zobaczyć Amerykę – Nowy Jork, Everglades na Florydzie… Teraz przenosiłyśmy się prawie co dzień, a nocą matka, kiedy myślała, że ja śpię, wróżyła sobie z kart. Wypłynęłyśmy z Lizbony statkiem wycieczkowym, na którym obie pracowałyśmy w kuchni. Kończyłyśmy pracę o drugiej, trzeciej nad ranem, wstawałyśmy o świcie. Ale co noc wykładała na koję te stare karty, wyświechtane pełnym szacunku dotykiem. Szeptała ich nazwy, osuwając się z dnia na dzień głębiej w zamęt ogarniający ją w końcu całkowicie: "Dziewięć mieczy, śmierć. Trzy miecze, śmierć. Dwa miecze, śmierć. Rydwan. Śmierć".
Rydwan okazał się nowojorską taksówką w letni wieczór, kiedy kupowałyśmy prowianty na rojnych ulicach Chinatown. W każdym razie to było lepsze niż rak.
Moja córka urodziła się w dziewięć miesięcy później i dałam jej imiona po nas obu. Uznałam, że tak wypada. Jej ojciec o niej nie wiedział – ani ja właściwie nie wiem, który to był w girlandzie, jak stokrotki więdnących moich przelotnych miłostek. Nieważne. Mogłabym obrać jabłko o północy, skórkę rzucić przez ramię i ułożyłaby się w jego inicjał, ale nigdy aż tak bardzo to mnie nie obchodziło. Jeżeli mamy za duże obciążenie, zwalniamy tempo.
A jednak… odkąd wyjechałam z Nowego Jorku, czy ten wiatr wieje łagodniej, rzadziej? Czy nie ma jakiegoś szarpnięcia żalu, ilekroć skądś wyjeżdżamy? Myślę, że jest. Mam dwadzieścia pięć lat i wreszcie coś we mnie zaczyna się męczyć, tak jak moja matka męczyła się pod koniec życia coraz bardziej. Patrząc na słońce, zastanawiam się ni stąd, ni zowąd, z jakim uczuciem bym spoglądała, jak ono wschodzi wciąż nad tym samym horyzontem za pięć – może za dziesięć, może za dwadzieścia – lat. Ta myśl jest dziwnie oszałamiająca, wywołuje lęk i tęsknotę. A Anouk, moja mała obca? Teraz kiedy sama jestem matką, widzę w innym świetle zuchwałą przygodę, którą mama ciągnęła ze mną tak długo. Widzę siebie taką, jak byłam. Śniadą dziewczynkę, długowłosą, potarganą, chodzącą w ciuchach ze sklepów instytucji dobroczynnych, uczącą się bardzo pilnie matematyki i geografii: Ile chleba za dwa franki? Jak daleko zajedziemy z biletem kolejowym za pięćdziesiąt marek? Nie chcę takiego życia dla Anouk. Może dlatego jesteśmy we Francji już od pięciu lat. Po raz pierwszy w życiu mam konto bankowe. Mam zawód.
Moja matka gardziłaby tym osiągnięciem, chociaż może by mi też zazdrościła. Mówiłaby. Nie pamiętaj o sobie, jeżeli potrafisz. Nie pamiętaj, kim jesteś, tak długo, jak wytrzymasz. Ale któregoś dnia, dziewczyno, któregoś dnia to cię dopadnie, ja wiem.
Otworzyłam dziś sklep jak zwykle. Tylko na przedpołudnie, kiedy ludzie po mszy będą na rynku – potem dam sobie pół dnia wolnego z Anouk. Luty znów uporczywie buro szarzeje i teraz pada deszcz, marznący dokuczliwy deszcz, od którego bruk jest śliski, a niebo przybrało odcień starego cynowego dzbana. Anouk za ladą czyta tomik wierszyków dla dzieci i spogląda na drzwi, oczekując klientów, kiedy ja w kuchni przygotowuję mendiants – tak nazwane, bo przed laty sprzedawali je Cyganie i żebracy. To moje ulubione – z ciemnej albo mlecznej, albo białej czekolady – krążki wielkości biskwitów i na wierzchu skórki cytryny, migdały, pulchne rodzynki. Anouk lubi te białe, ja wolę ciemne, zrobione z najlepszej siedemdzie-sięcioprocentowej couverture… Jedwabista, gorąca na języku, ma smak tajemniczych okolic podzwrotnikowych, moja matka czymś takim by gardziła. A przecież to są również jakieś czary.
Od piątku jest w La Praline komplet stołków barowych przy ladzie. Teraz tu trochę jak w wozach restauracyjnych, do których chodziłyśmy w Nowym Jorku. Siedzenia z czerwonej skóry na chromowych drążkach, wesoły kicz. Ściany koloru świetlistych żonkili. Stary pomarańczowy fotel Poitou wesoło rozpiera się w kącie. Na ladzie z lewej strony stoi tabliczka z menu napisanym ręcznie i pokolorowa-nym przez Anouk kredkami w różnych odcieniach pomarańczowego i czerwonego:
Chocolat Chaud 5 F Gateau au Chocolat 10 F (La Tranche)
Podobna tabliczka jest na wystawie.
Tort upiekłam tej nocy, gorąca czekolada w czajniku czeka na pierwszego klienta. I ja czekam.
Msza się zaczyna i kończy. Ludzie przechodzą ponuro pod marznącym deszczem. Z moich drzwi uchylonych niesie się ciepły zapach pieczenia i słodyczy. Widzę kilka tęsknych spojrzeń, ale i odwracanie wzroku, wzruszenie ramion, skrzywienie ust. To może oznaczać stanowczość albo po prostu zły humor. Pochylając pod wiatr zgarbione nieszczęsne ramiona, wszyscy mijają mój sklep, jak gdyby przy tych drzwiach stał anioł z płomiennym mieczem i nie pozwalał wejść.