Выбрать главу

Jeżeli kocha, to musi… musi ponieść taką ofiarę. On zna klasztor, w którym by o jej córkę należycie zadbano. On wie – ujął moją matkę za rękę, za palce bardzo mocno. Czy ona nie kocha swojego dziecka? Nie chce go uchronić? Nie chce? Nie chce?

Tamtej nocy matka płakała, kołysała mnie w objęciach w lewo i w prawo. Kiedy wyjeżdżałyśmy z Rheims nazajutrz rano, jeszcze bardziej niż kiedykolwiek przedtem jak złodziejki, tuliła mnie do siebie jak ukradziony skarb i oczy miała pałające i rozbiegane.

Rozumiałam: on ją prawie przekonał, że powinna mnie zostawić. Potem często mnie pytała, czy jestem z nią szczęśliwa, czy nie żałuję, że nie mam koleżanek, domu… Ale chociaż często odpowiadałam tak i nie, nie, chociaż często ją całowałam i zapewniałam, że nie żałuję niczego, niczego, trochę tego jadu zostało. Przez lata uciekałyśmy przed księdzem, Człowiekiem w Czerni. Ilekroć jego twarz powracała w kartach, to znaczyło, że znowu czas uciec, czas ukryć się przed zatrzaśniętą w sercu mojej matki ciemnością, którą on otworzył.

I oto zjawił się ponownie akurat, kiedy myślałam, że znalazłyśmy wreszcie nasze miejsce, Anouk i ja. Stanął w drzwiach jak anioł u wrót.

No, tym razem przysięgam, że nie ucieknę. Cokolwiek on zrobi. W jakikolwiek sposób obróci tutejszych ludzi przeciwko mnie. Jego twarz jest gładka i pewna jak odkryta złowróżbna karta. I już się zdeklarował: jest moim wrogiem, i ja się zdeklarowałam: jestem jego wrogiem -wyraźnie, jakbyśmy powiedzieli to na głos.

– Cieszę się, że się rozumiemy – oświadczyłam rześko i zimno.

– Też się cieszę.

Coś w jego oczach mnie zaniepokoiło, jakieś światełko, którego dotąd nie było. Zdumiewająco bawi go zwieranie szyków przed bitwą, w pancerzu swojej pewności siebie nie dopuściłby myśli, że może nie wygrać.

Pożegnał mnie poprawnym skłonieniem głowy. Właśnie poprawnym. Grzeczna pogarda. Zatruta kolczasta broń sprawiedliwości.

_ Monsieur le cure. – Kiedy na sekundę odwrócił się od drzwi, wcisnęłam mu do rąk owiązany wstążką pakiecik. -Mały prezent dla księdza. – Uśmiechem wykluczyłam odmowę, więc z niejakim zakłopotaniem przyjął podarek. -Cała przyjemność po mojej stronie – dodałam.

Zmarszczył lekko brwi, jak gdyby urażony tym, że może mi być przyjemnie.

– Ach, ja naprawdę nie lubię…

– Bzdura – przerwałam żywo i kategorycznie. – Na pewno te czekoladki będą księdzu smakowały. One tak bardzo mi przypominają księdza.

Chyba się przeraził, mimo że zachował spokój. Z tą białą paczuszką w ręce wyszedł w szary deszcz. Zauważyłam, że nie spieszy się, aby uciec przed deszczem, idzie równym krokiem i moknie, chyba nawet rad z tej małej niedogodności.

Chcę sobie wyobrazić, że on zje te czekoladki. Jednak prawdopodobnie rozda je, ale niechby przynajmniej rozpakował i zobaczył… Chyba mógłby odżałować jeden rzut oka, żeby zaspokoić ciekawość.

Tak bardzo mi przypominają księdza.

Tuzin moich najlepszych huitres de Saint-Malo, małych płaskich pralinek, wyglądających jak szczelnie zamknięte ostrygi.

8

Wtorek, 18 lutego

Piętnaścioro klientów wczoraj. Dzisiaj trzydzieści cztery osoby. Wśród nich Guillaume; kupił rożek florentynek i wypił czekoladę, od czasu do czasu rzucając zwiniętemu posłusznie pod stołkiem Charly'emu kostkę brązowego cukru w wyczekujący nienasycony pysk.

Nie od razu, mówił Guillaume, akceptuje się w Lan-squenet nowo przybyłych. W niedzielę cure Reynaud wygłosił tak zjadliwe kazanie na temat wstrzemięźliwości, że otwarcie La Celeste Praline w ten właśnie poranek wydawało się po prostu prztyczkiem w nos kościoła. Caroline Clairmont, która w poście zaczyna dietę odchudzającą, szczególnie ostro i głośno perorowała swoim przyjaciółkom przed kościołem, że to jest "wręcz gorszące, jak te historie o upadłej moralności w Rzymie, i jeżeli ta kobieta, moje kochane, myśli, że może wtranżolić się do miasta niczym królowa Saby… i tak obrzydliwie afiszuje się swoim nieślubnym dzieckiem… i och, te czekoladki? nic nadzwyczajnego, moje kochane, o wiele za drogie…".

Ogólnie te panie doszły do wniosku, że "to" – czymkolwiek jest – nie przetrwa. Za dwa tygodnie już mnie tu nie będzie. A jednak liczba moich klientów od wczoraj się podwoiła. Przyszło nawet kilka kum madame Clairmont, chociaż z oczami trochę błyszczącymi wstydliwie szeptały między sobą, że tylko przez ciekawość, że tylko chcą zobaczyć na własne oczy.

Wiem, co która lubi. To jest talent, sekret zawodowy, tak jak wróżki czytają przyszłość z dłoni. Moja matka śmiałaby się z takiego marnowania zdolności, ale ja przecież nie będę wnikać w ich życie ani trochę głębiej. Nie obchodzą mnie ich tajemnice, najskrytsze myśli, obawy. I niepotrzebna mi ich wdzięczność. Matka by powiedziała z dobrotliwą pogardą, że jestem alchemiczką niskiego lotu, domową czarownicą, kiedy mogłabym być cudotwór-czynią. Ale ja lubię moją klientelę. Lubię patrzeć na małe walki wewnętrzne. Tak łatwo czytam z oczu i ust -chłopcu trochę rozgoryczonemu będą smakować pikantne pomarańczowe grajcarki; tej uśmiechniętej słodko nauczycielce morelowe serduszka; dla tej dziewczyny pło-miennowłosej oczywiście mendiants, a dla energicznej wesołej kobiety czekoladki z orzechami. Dla Guillaume'a florentynki, które będzie jadł porządnie ze spodka w swoim schludnym kawalerskim domu. Apetyt Narcisse'a na trufle w grubej czekoladowej polewie świadczy o dobrym sercu mimo pozornej burkliwości. Caroline Clairmont będzie dziś w nocy śnić o toffee i obudzi się głodna i zirytowana. A dzieci… czekoladowe wiórki, białe guziki z zabarwionym vermiszelem, pean d'epices pozłacane na brzegach, marcepanowe owoce w gniazdkach z karbowanego papieru, fistaszki w czekoladzie, czekoladowa kora, mieszanka z odpadów w półkilowych pudełkach… Sprzedaję marzenia, małe przyjemności, słodkie nieszkodliwe pokusy, które zwabiłyby rzesze świętych do przebierania wśród orzechów i nugatów…

Czy to bardzo źle? CureReynaud najwidoczniej uważa, że tak.

– Masz, Charly, łap, piesku. – Guillaume zawsze zwraca się do swego psa serdecznie, ale też zawsze z odrobiną smutku. Kupił go po śmierci ojca. Osiemnaście lat temu. A życie psa jest krótsze niż człowieka, i obaj się już postarzeli.

– O, tutaj – Pokazuje mi narośl pod podbródkiem Charly'ego. Mniej więcej wielkości kurzego jajka, szorstka jak rzep wiązu. – Rośnie. – Chwila ciszy. Pies przeciąga się rozkosznie, jedną łapą pedałując, kiedy pan go drapie.

– Weterynarz mówi, że nic nie da się zrobić.

Zaczynam rozumieć to poczucie winy i miłości w oczach Guillaume'a.

– Starego człowieka by się nie uśpiło – mówi Guilłaume z powagą. – Na pewno nie, gdyby jeszcze miał… – szuka słów – jakieś życie. Charly nie cierpi. Właściwie wcale. -Przytakuję, wiem, że on usiłuje przekonać siebie. – Lekarstwa tylko powstrzymują proces. – Na chwilę. Te słowa dźwięczą, chociaż nie zostały wypowiedziane. – Przyjdzie czas i będę wiedział… – W łagodnych oczach pojawia się przerażenie. – Będę wiedział, co zrobić. Nie będę się bał.

Bez słowa dosypuję kakao na pianę w jego szklance, ale nie widzi tego zajęty psem. Charly przewraca się na grzbiet, łeb mu zwisa.

– M'sieur le cure twierdzi, że zwierzęta nie mają duszy -mówi Guilłaume cicho. -I że powinienem skrócić Char-ly'emu niedolę.

– Wszystko ma duszę – odpowiadam. – Tak mi mówiła moja matka. Wszystko.

Kiwa potakująco głową, samotny w swoim kręgu lęku i poczucia winy.

– Co ja bym bez niego robił? – pyta, jeszcze patrząc na psa, i wiem, że zapomniał o mojej obecności. – Co ja bym robił bez ciebie?

Za ladą zaciskam pięść w cichym wściekłym gniewie. Znam ten wyraz twarzy – lęk, poczucie winy, zaborczość -znam dobrze. Widziałam taki wyraz twarzy mojej matki w noc Człowieka w Czerni. "Co ja bym robiła bez ciebie?"