Rozdział 5
Czech bez pokrycia
Teraz wiedziałem już dokładnie, czym chcę się zajmować w życiu — była to jednak dziedzina, która jeszcze nie istniała. Chociaż zniesiono żelazną kurtynę, nikt nie chciał inwestować pieniędzy w Europie Wschodniej. Wiedziałem, że to w końcu się zmieni, jednak póki co najlepszym wyjściem dla mnie było kontynuowanie pracy w BCG — zakładając, że po klęsce w Sanoku pozwolą mi zostać.
Po powrocie z Polski starałem się nie rzucać nikomu w oczy, licząc, że Wolfgang nie przedłożył sugestii, by mnie zwolniono. Musiał jednak o mnie zapomnieć albo miał za dużo na głowie, bo nikt nie przyszedł do mojego biura z wymówieniem. Dopiero pod koniec stycznia 1991 roku, kiedy John Lindquist zaproponował mi, abym razem z nim napisał artykuł, przekonałem się, że nic mi nie grozi. Gdyby chcieli się mnie pozbyć, jeden z ważniejszych ludzi w firmie nie zapraszałby mnie do współpracy.
Artykuł miał dotyczyć inwestycji w Europie Wschodniej i John zamierzał go polecić miesięcznikowi finansowemu „Mergers & Acquisitions Europe”. Zapoznałem się z tym czasopismem i zauważyłem, że ma bardzo niski nakład, ale niewiele mnie to obeszło. Byłem gotów wykorzystać każdą możliwość, która pozwoli mi stać się ekspertem od inwestycji w tamtym regionie.
Przygotowując się do napisania artykułu, studiowałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Przeczytałem ponad dwieście artykułów prasowych i szybko odkryłem, że w ciągu ostatniej dekady przeprowadzono w krajach byłego bloku sowieckiego mniej niż dwadzieścia transakcji. Najbardziej aktywnym inwestorem był Robert Maxwell, urodzony w Czechosłowacji ekscentryczny brytyjski miliarder, który stał za trzema spośród nich.
Pomyślałem, że zaimponuję Johnowi, jeśli zdołam przeprowadzić wywiad z jakimś przedstawicielem imperium Maxwella, zadzwoniłem więc do ich biura prasowego i wspomniałem o moim artykule. Musieli się liczyć z „M&A Europe”, gdyż ku mojemu zaskoczeniu zaproponowano mi spotkanie z wiceprezesem Maxwell Communication Corporation, Jeanem-Pierre’em Anselminim.
Tydzień później zjawiłem się w Maxwell House, nowoczesnym gmachu przy New Fetter Lane wznoszącym się w pół drogi między Fleet Street a Holborn Circus. Anselmini, władający angielskim uprzejmy Francuz przed sześćdziesiątką, powitał mnie i zaprosił do obitego pluszem gabinetu.
Podczas błahej pogawędki, od której zaczęliśmy spotkanie, starannie rozłożyłem przed sobą moje notatki. Kiedy jednak przeszedłem do pierwszego pytania, gospodarz wskazał na jedną z kartek.
— Co to jest?
— To lista inwestycji w Europie Wschodniej — odparłem zadowolony, że tak dobrze się przygotowałem.
— Mogę rzucić okiem?
— Oczywiście.
Podsunąłem mu listę. Anselmini obejrzał ją uważnie i spiął się.
— Panie Browder, który dziennikarz przystępuje do wywiadu z wykazem fuzji i przejęć? — zapytał. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogę być przygotowany do tego spotkania aż nazbyt dobrze. — Proszę mi opowiedzieć coś więcej o magazynie, dla którego pan pracuje.
— No cóż, ja… właściwie nie jestem z prasy. Pracuję w Boston Consulting Group, a ten artykuł piszę na własną rękę, bo fascynują mnie inwestycje w Europie Wschodniej.
Francuz rozparł się w fotelu i marszcząc brwi, spojrzał na mnie z uwagą.
— Czemu pan interesuje się tak Europą Wschodnią?
Opowiedziałem mu o ekscytujących przeżyciach, których dostarczyły mi akcje polskich spółek, o Autosanie i moich aspiracjach zawodowych dotyczących inwestycji w krajach bloku wschodniego.
Kiedy stało się jasne, że nie jestem szpiegiem, któremu zależy na poufnych informacjach o Maxwellu lub jego firmie, Anselmini zaczął się rozluźniać.
— Pańska dzisiejsza wizyta może faktycznie być ciekawym zbiegiem okoliczności — rzekł, pocierając podbródek. — Jesteśmy w trakcie zakładania funduszu inwestycyjnego o nazwie Maxwell Central and East European Partnership. Zaintrygowało mnie, że jest pan akurat takim typem człowieka, jakiego właśnie chcielibyśmy zatrudnić. Byłby pan zainteresowany?
Oczywiście byłem. Starałem się ukryć entuzjazm, ale bezskutecznie, i wychodząc ze spotkania, miałem w kalendarzu termin rozmowy kwalifikacyjnej.
Aby się do niej przygotować, poświęciłem następne dwa tygodnie na poszukiwanie ludzi, którzy mogli mi powiedzieć, jak się pracuje dla Roberta Maxwella. Maxwell był właścicielem „Daily Mirror” i uchodził nie tylko za ekscentryka, lecz również za człowieka władczego i drażliwego, z którym nie dało się wytrzymać, toteż miałem swoje obawy.
Odnalazłem byłą konsultantkę BCG, Sylvię Green, która kiedyś pracowała dla niego. Zadzwoniłem do niej i poprosiłem o radę.
— Posłuchaj, Bill — odparła po długiej chwili milczenia. — Wybacz, że ujmę to dosadnie, ale według mnie byłbyś kompletnym wariatem, idąc do Maxwella.
— Dlaczego?
— Robert Maxwell to potwór. Ciągle wywala ludzi z pracy — mówiła Sylvia tonem pełnym emocji i przyszło mi na myśl, że chyba sama należała do osób, które zostały zwolnione.
— To niezbyt pokrzepiające.
Sylvia znów zamilkła.
— No, niezbyt — odezwała się w końcu. — Można by wiele opowiadać, ale krąży pewna historia, która jest szczególnie dramatyczna. Z pół roku temu Maxwell wracał z Tampy na Florydzie. Jego prywatny odrzutowiec już kołował na pas startowy, a on poprosił o pióro, żeby podpisać jakieś dokumenty. Gdy zamiast pióra Montblanc, którego zwykle używał, asystentka wręczyła mu zwykły długopis, wpadł w furię. Zapytał, jak może być tak głupia, by nie mieć pod ręką właściwego pióra, a gdy nie potrafiła udzielić zadowalającej odpowiedzi, natychmiast ją zwolnił. Wysadzono ją dosłownie na płycie lotniska. Ta biedna dziewczyna musiała wracać do Londynu na własną rękę.
Znalazłem jeszcze troje byłych pracowników Maxwella i usłyszałem kolejne trzy równie barwne i przerażające anegdoty, które łączył taki sam finał — wszyscy wylatywali z pracy.
— Prawdopodobieństwo, że wytrzymasz tam rok, jest równe zeru, Bill — poinformował mnie pewien zaprzyjaźniony bankier z Goldman Sachs.
Starannie przemyślałem wszystkie te opowieści, ale żadna z nich nie zdołała mnie odstraszyć. No i co z tego, że zostanę zwolniony? Miałem dyplom Stanfordu w dziedzinie zarządzania i staż w BCG. Gdyby zaszła potrzeba, na pewno znalazłbym inną pracę.
Odbyłem rozmowę kwalifikacyjną, potem dwie następne. Kilka dni później zaproponowano mi stanowisko.
Mimo wszystkich ostrzeżeń przyjąłem propozycję.
W marcu 1991 roku zacząłem nową pracę. Dzięki wyższym zarobkom mogłem zamieszkać samodzielnie i przeprowadziłem się do sympatycznego domu w Hampstead. Z domu wąską uliczką szedłem na stację metra, którym dojeżdżałem do Chancery Lane, a stamtąd miałem już niedaleko do Maxwell House. Robert Maxwell kupił ten budynek po części dlatego, że był on jednym z zaledwie dwóch w całym Londynie, które miały na dachu lądowisko dla helikopterów. Dzięki temu drogę do biura ze swej rezydencji Headington Hill Hall w Oksfordzie Maxwell mógł pokonywać w powietrzu, unikając korków.
Przybycie szefa w takim stylu wydawało mi się szczególnie imponujące, dopóki pierwszy raz nie doświadczyłem go osobiście. Był ciepły wiosenny dzień, gdy zza otwartych okien dobiegł odgłos nadlatującego helikoptera. Stopniowo przybierał na sile, w miarę jak maszyna się zbliżała. Kiedy śmigłowiec zawisł nad budynkiem, po całym biurze zaczęły latać papiery, a z powodu hałasu trzeba było przerwać wszystkie rozmowy telefoniczne. Sytuacja wróciła do normy, dopiero gdy helikopter wylądował i łopaty wirnika przestały się obracać. Cała ta gehenna trwała cztery minuty.