Pierwszego dnia powiedziano mi, że mogę odebrać od sekretarki Maxwella kopię swojej umowy. Udałem się na dziewiąte piętro i czekałem w holu na swoją kolej. Właśnie czytałem sprawozdania roczne, gdy do sekretariatu wpadł sam Maxwell. Miał czerwoną twarz, a na jego koszuli ciemniały pod pachami okrągłe plamy potu.
— Czemu jeszcze nie połączyłaś mnie z sir Johnem Morganem?! — wrzasnął na swoją asystentkę, opanowaną jasnowłosą kobietę w ciemnej spódnicy, która nie wyglądała ani na zaskoczoną, ani dotkniętą jego wybuchem.
— Nie powiedział pan, szefie, że chce pan z nim rozmawiać — odparła spokojnie, spoglądając na niego ponad szkłami okularów.
— Słuchaj, kobieto, nie mam czasu o wszystkim ci mówić — warknął Maxwell. — Albo się nauczysz wykazywać inicjatywą, albo nasze drogi się rozejdą.
Skuliłem się w fotelu, nie chcąc rzucać się w oczy, ale Maxwell zniknął z powrotem w swoim gabinecie równie szybko, jak się pojawił. Sekretarka dokończyła, co miała do zrobienia, i patrząc na mnie porozumiewawczo, wręczyła mi kopertę. Zabrałem ją i wróciłem na siódme piętro.
Tego samego dnia wspomniałem o tym incydencie jednej z sekretarek.
— To jeszcze nic — obruszyła się kobieta. — Kilka tygodni temu tak się na kogoś wydzierał, że biedny facet dostał zawału.
Wracając do biurka, nagle poczułem, że umowa zaczyna ciążyć mi w rękach. Wieczorem, gdy tylko z góry dobiegł odgłos helikoptera zwiastujący odlot Maxwella, przez całe piętro przetoczyła się fala gromkich owacji, która zdawała się wyrażać to, co myśleli o nim wszyscy pracownicy. Mimowolnie zacząłem się zastanawiać, czy aby nie popełniłem błędu, zatrudniając się tutaj.
W poniedziałek, na początku drugiego tygodnia w nowej pracy, zastałem w swoim pokoju jasnowłosego Anglika, na oko starszego ode mnie o kilka lat, który siedział przy sąsiednim biurku.
— Cześć, jestem George. George Ireland — rzekł, podniósłszy się z krzesła, i podał mi rękę. — Będziemy razem pracować w tym biurze.
Mówił z akcentem wyższych sfer i wyraźnie wypowiadał każde słowo, więc z początku pomyślałem, że się zgrywa. Miał na sobie ciemny trzyczęściowy garnitur, na blacie jego biurka spoczywał numer „Daily Telegraph”, a czarny, ciasno zwinięty parasol stał oparty o szafkę na dokumenty. Odniosłem wrażenie, jakbym miał przed sobą karykaturę typowego angielskiego dżentelmena.
Później dowiedziałem się, że kiedyś George pracował jako osobisty sekretarz Maxwella, lecz w przeciwieństwie do swoich poprzedników sam zrezygnował, zanim został zwolniony. Ponieważ przyjaźnił się od dzieciństwa z synem Maxwella, Kevinem, z którym studiował w Oksfordzie, znaleziono dla niego inną posadę. Przy całym poniżeniu, na jakie Maxwell narażał swój personel, cechowało go osobliwe i dobrze rozwinięte poczucie rodzinnej lojalności, które obejmowało także George’a.
Jednak odkąd go poznałem, stałem się podejrzliwy. Czy George zamierzał meldować szefowi o wszystkim, co powiem?
— Bill, widziałeś gdzieś Eugene’a? — zagadnął mnie George kilka minut później, gdy po zapoznawczej wymianie zdań zasiedliśmy przy swoich biurkach.
Eugene Katz był referentem finansowym i zajmował jedno z sąsiednich biur.
— Nie — odparłem bez namysłu. — Słyszałem, że Maxwell wysłał go, żeby przeprowadził badanie przedinwestycyjne jakiejś spółki w Stanach.
Na twarzy George’a pojawił się kpiący uśmieszek.
— Badanie przedinwestycyjne! — powtórzył sceptycznym tonem. — W życiu nie słyszałem nic zabawniejszego. Eugene nie ma pojęcia o spółkach i równie dobrze mógłbyś wysłać pierwszego lepszego sklepikarza, żeby przeprowadził to badanie przedinwestycyjne — rzekł, akcentując ostatnie dwa słowa dla większego efektu.
W trakcie pierwszego dnia wspólnej pracy George starannie zabiegał, abym nikogo w całej firmie nie darzył respektem. Był tak wyczulony na przejawy absurdu i hipokryzji, a przy tym miał tak cięty dowcip, że z trudem powstrzymywałem śmiech, ilekroć wspominał o którymś z głównych zastępców Maxwella.
Przy okazji mogłem się przekonać, że George nie jest nasłanym na mnie szpiclem.
Z jego komentarzy dało się wywnioskować, że Maxwell swoją spółką zarządza raczej jak małym narożnym sklepikiem, a nie międzynarodową korporacją. Powszechnym zjawiskiem był nepotyzm, a na każdym kroku coś szwankowało i podejmowano błędne decyzje. Mimo to wciąż byłem przekonany, że znalazłem najlepszą pracę pod słońcem. Spełniałem swoje marzenie o inwestycjach w Europie Wschodniej. Maxwell był jedynym inwestorem działającym w tym regionie i jeżeli ktoś chciał zdobyć kapitał, musiał przyjść do nas. Ponieważ moje zadanie polegało na weryfikacji wszystkich umów, w efekcie byłem odpowiedzialny za każdą transakcję finansową zawieraną w tej części świata. I to w wieku zaledwie dwudziestu siedmiu lat.
Do jesieni 1991 roku zdążyłem prześwietlić ponad trzysta kontraktów. Odwiedziłem prawie wszystkie kraje byłego bloku wschodniego i czuwałem nad trzema ważnymi inwestycjami, jakich dokonywał nasz fundusz. Robiłem dokładnie to, co chciałem robić.
Ale potem, gdy 5 listopada po powrocie z lunchu włączyłem komputer, zobaczyłem na monitorze czerwony nagłówek Reutera, który głosił: „Maxwell zaginął na morzu”. Zachichotałem i obróciłem się na fotelu w stronę George’a, który słynął z takich dowcipów, doszedłem więc do wniosku, że właśnie padłem ofiarą jednego z nich.
— Jak to zrobiłeś?
— O czym ty mówisz? — zapytał George, nie odrywając wzroku od swojej pracy.
— O tym nagłówku Reutera. Wygląda całkiem autentycznie.
— Co ty tam widzisz?
George podjechał na fotelu do mojego biurka i obaj wlepiliśmy wzrok w monitor.
— Ja… — zaczął powoli i wtedy zdałem sobie sprawę, że to nie jest żaden dowcip.
Nasze małe biuro miało przeszklone ściany i dostrzegłem Eugene’a, który blady niczym upiór pędził w stronę windy. Potem korytarzem przebiegło kilku wyższych rangą dyrektorów, których twarze wyrażały podobną panikę. Robert Maxwell rzeczywiście zaginął na morzu. To była straszna wiadomość. Mógł uchodzić za skończonego drania, ale był także niekwestionowanym przywódcą firmy i teraz, cokolwiek miało to zmienić, właśnie go zabrakło.
Nikt w biurze nie miał pojęcia o tym, co się stało, więc George i ja siedzieliśmy wpatrzeni w monitor. Era Internetu miała dopiero nadejść i dostęp do najświeższych wiadomości zapewniał nam wówczas tylko kanał Reutera. Sześć godzin po ogłoszeniu pierwszego komunikatu dowiedzieliśmy się, że helikopter ratunkowy hiszpańskiej marynarki wyłowił ogromne ciało Maxwella z Atlantyku w pobliżu Wysp Kanaryjskich. Miał sześćdziesiąt osiem lat. Do dziś nie wiadomo, czy był to wypadek, samobójstwo czy morderstwo.
Dzień po śmierci Maxwella cena akcji MCC poleciała w dół. Można było się tego spodziewać, ale sprawę pogarszał fakt, że Maxwell wykorzystywał akcje swoich spółek w charakterze poręczenia, a pożyczone pieniądze służyły mu do wspierania kursu akcji MCC. Teraz banki upomniały się o zwrot tych pożyczek, ale nikt nie wiedział, które z nich da się spłacić, a które nie. Najbardziej widocznym przejawem tej niepewności była niekończąca się procesja elegancko ubranych i podenerwowanych bankierów, którzy ustawiali się w kolejce do Eugene’a, aby odzyskać swoje pieniądze.