Chociaż wszyscy byliśmy wstrząśnięci śmiercią Maxwella, dręczyły nas obawy o własną przyszłość. Czy utrzymamy się na swoich posadach? Czy dostaniemy premie na koniec roku? Czy spółka w ogóle przetrwa?
Niespełna tydzień po śmierci Maxwella mój szef wezwał mnie do swojego gabinetu.
— Bill, w tym roku będziemy wypłacać premie nieco wcześniej. Dobrze się spisałeś i dostaniesz pięćdziesiąt tysięcy funtów.
Byłem oszołomiony. W życiu nie widziałem tylu pieniędzy i było to dwa razy więcej, niż się spodziewałem.
— Ojej. Dziękuję.
Potem mój szef wręczył mi czek. Nie wypełniony maszynowo jak wszystkie czeki wystawiane przez dział płac, ale wypisany ręcznie.
— To bardzo ważne, abyś teraz poszedł do banku i poprosił o ekspresowe przeniesienie środków bezpośrednio na twoje konto. Gdy już będzie po wszystkim, wróć tutaj i powiedz, jak ci poszło.
Wyszedłem z gabinetu i niezwłocznie udałem się do banku Barclays przy High Holborn, gdzie drżącą z niecierpliwości ręką podałem czek kasjerowi i zażyczyłem sobie, aby pieniądze zostały przelane na mój rachunek.
— Proszę usiąść — powiedział kasjer i gdzieś wyszedł.
Usiadłem na starej brązowej sofie i nerwowo postukując stopami, zacząłem czytać broszurę o kontach oszczędnościowych. Upłynęło pięć minut. Sięgnąłem po ulotkę poświęconą funduszom powierniczym, ale nie mogłem się skupić. Myślałem o wycieczce do Tajlandii, którą zamierzałem wykupić na święta, kiedy będzie już po wszystkim. Pół godziny później dotarło do mnie, że coś nie gra. Czemu to tak długo trwa? W końcu po godzinie kasjer wrócił w towarzystwie łysego mężczyzny w średnim wieku ubranego w brązowy garnitur.
— Panie Browder, jestem dyrektorem oddziału. — Mężczyzna przestąpił z nogi na nogę, wbijając wzrok w czubki swoich butów, a potem spojrzał na mnie nieufnie. — Przykro mi, ale na koncie nie ma wystarczających środków, abyśmy mogli zrealizować ten czek.
Nie mogłem uwierzyć własnym uszom. Jak to możliwe, aby MCC, spółka obracająca miliardami funtów, nie miała na koncie pięćdziesięciu tysięcy na pokrycie czeku? Zabrałem niezrealizowany czek i szybko wróciłem do gabinetu szefa, aby obwieścić mu, co się stało. Spodziewał się premii, która miała stanowić wielokrotność mojej, toteż był, mówiąc oględnie, niepocieszony.
Wracałem do domu w podłym nastroju. Akurat tego wieczoru wypadała moja kolej, bym pełnił honory gospodarza cotygodniowych rozgrywek pokerowych. Mógłbym się bez tego obejść, bo dramatyczna sytuacja w pracy nadszarpnęła mi nerwy, ale o tej porze szóstka moich przyjaciół już do mnie jechała. W czasach, gdy nie było jeszcze telefonów komórkowych, nie mogłem skontaktować się z nimi, żeby odwołać spotkanie.
Ledwie wszedłem do domu, goście zaczęli się schodzić jeden po drugim. Byli to głównie bankierzy i konsultanci, a także reporter z „Wall Street Journal”, który został zaproszony po raz pierwszy. Kiedy dotarli już wszyscy, otworzyliśmy kilka piw i przystąpiliśmy do gry. Po kilku partiach mój przyjaciel Dan, Australijczyk zatrudniony w Merill Lynch, był już 500 funtów do tyłu, co w naszych rozgrywkach stanowiło dużą stratę. Niektórzy z nas myśleli, że podda się i pójdzie do domu, on jednak przybrał waleczną minę.
— Bez obaw, chłopaki — rzekł pewnym siebie tonem. — Jeszcze się odegram. Zresztą zbliża się czas premii, więc kto by się martwił pięcioma stówkami.
Połączenie kilku piw z przechwałkami Dana sprawiło, że nie zdołałem utrzymać języka za zębami.
— Nie uwierzycie, co mnie dziś spotkało — odezwałem się, ale nim przeszedłem do opowieści, zaznaczyłem: — Ale słuchajcie, musicie obiecać, że zachowacie to dla siebie.
Powiodłem wzrokiem po zebranych, którzy zgodnie pokiwali głowami, więc zrelacjonowałem im dramatyczne wydarzenia dnia. Moi przyjaciele oniemieli z wrażenia. Premia to jedyna rzecz, na której pracownikowi banku inwestycyjnego zależy, więc sama myśl, że mógłby dostać czek i nie być w stanie podjąć gotówki, jest dla niego najstraszniejszym koszmarem.
Skończyliśmy krótko po północy — Dan nie zdołał się odegrać — i wszyscy poszli do domu. Chociaż sam przegrałem 250 funtów, czułem zadowolenie, wiedziałem bowiem, że moja historia zaparła wszystkim dech.
Nadal chodziłem do pracy jakby nigdy nic, ale sytuacja w firmie stawała się coraz poważniejsza. Dwa dni po karcianych rozgrywkach, wchodząc na stację metra Hampstead, sięgnąłem po numer „Wall Street Journal” i na pierwszej stronie tuż nad zgięciem ujrzałem nagłówek: „Czech bez pokrycia”. Pod spodem widniało nazwisko autora, a był nim Tony Horwitz, reporter, z którym grałem w pokera.
Zapłaciłem za gazetę i rozłożyłem ją. Tam czarno na białym widniała ta sama historia, którą opowiedziałem moim gościom przy kuchennym stole.
A to sukinsyn.
Wsiadłem do kolejki i jeszcze raz przeczytałem artykuł przerażony tym, co zrobiłem. Myślałem, że ten facet zachowa to dla siebie, a on najzwyczajniej mnie wykiwał. Bez względu na kryzys, który przechodziła firma, w żaden sposób nie mogłem wyłgać się od tego, jak zawaliłem.
W biurze patrzyłem daleko przed siebie, unikając spojrzeń współpracowników. Rozpaczliwie próbowałem wymyślić jakieś przekonujące usprawiedliwienie dla mojego czynu, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Kilka minut później zjawił się George, całkowicie nieświadomy mojej wpadki. Zanim zdążyłem mu oznajmić, że najprawdopodobniej tego dnia wylecę z pracy, zerkając przez przeszkloną ścianę naszego biura, zauważyłem dziwną grupę mężczyzn, którzy stali w recepcji. Tak nie pasowali do tego miejsca, że pokazałem ich George’owi, który podjechał na krześle do mojego biurka. Gdy wspólnie przyglądaliśmy się niezwykłym gościom, na moment zapomniałem o tym nieszczęsnym artykule.
W przeciwieństwie do bankierów w ciemnych garniturach, którzy nawiedzali nas wcześniej, ci mężczyźni nosili źle dopasowane marynarki, na które mieli narzucone płaszcze przeciwdeszczowe, i wyglądali na całkowicie zagubionych. Zanim rozeszli się po naszych biurach, naradzali się przez chwilę zbici w ciasną gromadkę. Jeden z nich, liczący sobie na oko nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, zawitał do nas.
— Dzień dobry panom — odezwał się z ciężkim akcentem typowym dla cockneya. — Zapewne nie wiecie, co tu robimy. Jestem posterunkowy Jones. A to jest miejsce przestępstwa — dodał, wykonując ręką zamaszysty gest.
Przez krótką chwilę doznałem ulgi, że nie chodzi o mój wygłup z „Wall Street Journal”. Uczucie to jednak szybko minęło, gdy zacząłem uświadamiać sobie powagę sytuacji.
Jones zanotował dane każdego z nas i białą taśmą do zabezpieczania dowodów zaczął oklejać nasze biurka, monitory komputerów i aktówki. Na koniec poprosił nas, abyśmy wyszli.
— Kiedy możemy wrócić do pracy? — zapytałem nerwowo.
— Obawiam się, że nie udzielę panu tej informacji. Wiadomo mi jedynie, że musicie panowie stąd wyjść. W tej chwili.
— Czy mogę zabrać moją teczkę?
— Nie. To dowód w śledztwie.
George i ja spojrzeliśmy po sobie, zabraliśmy płaszcze i szybko opuściliśmy budynek. Gdy tylko znaleźliśmy się na zewnątrz, obległa nas horda reporterów kłębiących się przed wejściem.
— Braliście udział w defraudacji?! — krzyknął jeden z nich, podtykając mi pod nos mikrofon.
— Gdzie są pieniądze emerytów? — dopytywał inny, który na ramieniu trzymał kamerę.
— Co robiliście dla Maxwella?! — krzyczał trzeci.
Ledwie mogłem zebrać myśli, kiedy przepychaliśmy się przez tłum. Kilku dziennikarzy uparcie deptało nam po piętach i dało za wygraną dopiero kilkadziesiąt metrów dalej. Nie wiedzieliśmy, co robić, więc idąc energicznym krokiem, dotarliśmy do Lincoln’s Inn Fields, a potem schroniliśmy się w muzeum Sir Johna Soane’a. Gdy tylko znaleźliśmy się w środku, George zaczął się śmiać. Sądził, że cała ta afera to jakiś wielki dowcip. Ja z kolei byłem wstrząśnięty. Jak mogłem być tak głupi i nie słuchać życzliwych rad, gdy wszyscy ostrzegali mnie przed Maxwellem?