Выбрать главу

— Cześć, jestem Bill Browder — powiedziałem, starając się ukryć zakłopotanie. — Jestem nowy w zespole do spraw Europy Wschodniej. Pomyślałem, że może potrzebujecie pomocy przy waszym kontrakcie.

Krępujące milczenie przerwali dwaj młodsi członkowie zespołu, którzy cicho zachichotali.

— Dzięki, że wstąpiłeś, Bill, ale obawiam się, że nie brakuje nam ludzi — odezwał się ich szef.

Sytuacja była trochę niezręczna, ale nie mogłem dopuścić, by mnie to zniechęciło. Miałem oczy szeroko otwarte, rozpytywałem wszystkich wokół i po kilku dniach znalazłem kolejną okazję. Zespół zajmujący się prywatyzacją polskiej spółki telekomunikacyjnej odbywał właśnie spotkanie, podczas którego omawiał następną fazę swojego przedsięwzięcia. Wiedziałem, że ci ludzie pracują na prowizję znacznie wyższą niż tamci od Malev, uznałem więc, że nie będą zbytnio się opierać, by przyjąć w swoje szeregi jeszcze jedną osobę.

Gdy pojawiłem się na ich spotkaniu, nie zostałem potraktowany tak uprzejmie, jak poprzednim razem.

— Kto ci kazał tu przyjść? — zapytał szef zespołu. — Nie jesteś nam potrzebny ani przy tym, ani przy żadnym innym kontrakcie w Polsce!

Nikt nie chciał dzielić się ze mną zyskami, ponieważ każdy musiał wyrobić tę samą pięciokrotną normę co ja. Po prostu wszyscy strzegli swojego poletka w Europie Wschodniej. Przez kilka tygodni zachodziłem w głowę, jak przetrwać w tej firmie. Potem jednak zauważyłem coś interesującego. Żaden z naszych pracowników nie działał w Rosji, co oznaczało, że nikt nie będzie próbował mnie stamtąd wygryźć. Postanowiłem zaryzykować. Oświadczyłem, że będę się zajmował inwestycjami na terenie Rosji, i czekałem, aż ktoś się sprzeciwi. Nikt nie protestował.

Od tego momentu Rosja stała się moim terytorium.

Istniał jednak logiczny powód, dla którego nikt nie interesował się Rosją — nie było tam podatnego gruntu dla inwestorów. Choć był to wolny kraj pod względem politycznym, we wszystkich dziedzinach życia, włącznie z podejściem do bankowości inwestycyjnej, nadal panował tam komunizm. Uparcie ignorowałem ten fakt i postanowiłem znaleźć jakikolwiek kontrakt. Niezmordowanie chodziłem na konferencje, spotkania, lunche biznesowe i imprezy networkingowe odbywające się w Londynie, licząc, że coś spadnie mi z nieba.

Minęły trzy miesiące, a ja nie zarobiłem dla mojego pracodawcy ani pensa i widoki na przyszłość nie rysowały się różowo. Ale wtedy pewien prawnik, którego poznałem na jednej z imprez networkingowych, powiedział mi o doradztwie dla Murmańskiej Floty Rybackiej. To rosyjskie przedsiębiorstwo połowowe działające ponad trzysta kilometrów na północ od koła podbiegunowego ogłosiło przetarg na doradztwo prywatyzacyjne. Nie miałem pojęcia o łowieniu ryb, ale w BCG nauczyłem się, jak przygotować doskonałą ofertę, więc zabrałem się do pracy.

Przejrzałem bazę kontraktów Salomon Brothers w poszukiwaniu czegokolwiek, co wiązałoby się z trawlerami lub rybołówstwem. Jak się okazało, przed piętnastu laty oddział w Tokio uczestniczył w kilku transakcjach z udziałem japońskich kompanii połowowych. Piętnaście lat wydawało się długim okresem, a kontrakty dotyczyły likwidacji zadłużenia, a nie prywatyzacji, ale cóż z tego? Uwzględniłem wszystkie doświadczenia z Japonii, dopiąłem ofertę na ostatni guzik i wysłałem do Murmańska.

Kilka tygodni później na moim biurku zadzwonił telefon. Dzwoniła kobieta imieniem Irina, która reprezentowała prezesa Murmańskiej Floty Rybackiej.

— Panie Browder, chciałabym pana poinformować, że przyjęliśmy pańską ofertę — oznajmiła z wyraźnym rosyjskim akcentem, a ja zastanawiałem się przez chwilę, czy w ogóle mieli w czym wybierać. — Kiedy może pan przyjechać do Murmańska, żeby przystąpić do pracy?

W głosie Iriny dawało się wyczuć zażenowanie, jak gdyby nigdy wcześniej nie rozmawiała z przedstawicielem zachodniego banku inwestycyjnego.

Nie posiadałem się z radości — właśnie uzyskałem pierwszy w życiu kontrakt z prawdziwego zdarzenia — ale przetarg nie wspominał o tym, ile mają mi zapłacić. Ponieważ dotąd nie poczyniłem żadnych postępów, by pięciokrotnie pomnożyć moją pensję, liczyłem na sporą sumę.

— Jestem zaszczycony, że wybrali państwo naszą firmę — mówiłem powoli, przybierając oficjalny ton, co w moim mniemaniu pozwalało mi sprawiać wrażenie kogoś starszego i bardziej wiarygodnego. — Czy mógłbym się dowiedzieć, jakie otrzymam wynagrodzenie?

Irina zamieniła z kimś kilka słów po rosyjsku, po czym znów zwróciła się do mnie:

— Panie Browder, przeznaczyliśmy na to zlecenie budżet wysokości pięćdziesięciu tysięcy dolarów za okres dwóch miesięcy. Czy ta suma panu odpowiada?

Poczułem, jak uchodzi ze mnie para. Trudno opisać, jak nikła jest dla bankiera inwestycyjnego taka kwota. Linda Evangelista, rozchwytywana w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych modelka, wypowiedziała kiedyś znamienne słowa: „Za mniej niż 10 tysięcy dolarów dziennie to ja nawet nie wstaję z łóżka”. Dla bankiera inwestycyjnego taka graniczna stawka wynosi milion dolarów. Ale dotąd nie zarobiłem nic dla Salomon Brothers, a pięćdziesiąt tysięcy było dużo lepsze niż nic, więc się zgodziłem.

Tydzień później wyruszyłem do Murmańska. Pierwszym etapem podróży był lot samolotem British Airways do Petersburga. Trwał cztery i pół godziny i chociaż wystartowaliśmy o 9.30, za sprawą trzygodzinnej różnicy czasu na petersburskim lotnisku Pułkowo znaleźliśmy się późnym popołudniem. Gdy samolot kołował do terminalu, wyjrzałem przez okno i ku swemu zdumieniu ujrzałem leżący przy pasie startowym wypalony kadłub pasażerskiej maszyny Aerofłotu. Nie miałem pojęcia, jak się tam znalazł, ale najwyraźniej usunięcie wraku stanowiło dla zarządu lotniska zbyt duże wyzwanie.

I tak oto powitała mnie Rosja.

Ponieważ wiele rejsów krajowych Aerofłotu odbywało się w porze nocnej, musiałem spędzić na lotnisku kolejne dziesięć godzin, gdyż samolot do Murmańska odlatywał dopiero o 3.30. Tak długie oczekiwanie w jakimkolwiek porcie lotniczym nie należy do przyjemności, ale na lotnisku Pułkowo było szczególnie uciążliwe. Terminal nie miał klimatyzacji i nawet w miejscu wysuniętym tak daleko na północ powietrze było gorące i panował zaduch. Wszyscy pocili się i palili papierosy. Próbowałem uciekać od dymu i nieświeżych ciał, ale gdy znalazłem rząd wolnych foteli, zaraz na miejsce obok mnie zwalił się jakiś potężny facet. Bez słowa zepchnął moją rękę z podłokietnika i natychmiast zaczął palić, zadając sobie wiele trudu, by wydmuchiwać dym w moją stronę.

Wstałem i przeniosłem się gdzie indziej.

W końcu tuż przed 3.30 wszedłem na pokład wiekowego Tu-134. Wszystkie siedzenia były zapadnięte, a ich wyświechtana tapicerka przesiąkła dymem z papierosów i wydzielała woń zastarzałego brudu. Zająłem miejsce przy oknie, ale fotel miał zepsutą blokadę, więc ilekroć chciałem się oprzeć, opadałem na kolana siedzącej za mną osoby.

Zatrzasnęły się drzwi i bez najmniejszej wzmianki o postępowaniu w razie awarii pokołowaliśmy w stronę pasa startowego. Oderwaliśmy się od ziemi, by wyruszyć w krótką, ale obfitującą w niewygody podróż. Gdy zbliżaliśmy się do celu, pilot ogłosił coś po rosyjsku. Jeden z pasażerów władający angielskim wyjaśnił mi, że cywilny port lotniczy ma jakąś awarię i zostaliśmy skierowani na lotnisko wojskowe oddalone od Murmańska o półtorej godziny jazdy.