Gdy w końcu samolot zaczął podchodzić do lądowania, poczułem ulgę, lecz nie trwała ona długo. Płyta lotniska była tak wyboista, że miałem wrażenie, jakby podwozie zaraz miało się urwać.
O 5.30 nareszcie dotknąłem ziemi. Byłem kompletnie wyczerpany. Ponieważ znajdowałem się na dalekiej północy, sierpniowe słońce wisiało nisko nad horyzontem i prawie wcale nie zachodziło. Na lotnisku wojskowym nie było terminalu, tylko podobny do magazynu niewielki budynek i parking, lecz z radością zauważyłem, że prezes floty trawlerów, Jurij Prutkow, pofatygował się tutaj, aby mnie powitać. Towarzyszyła mu Irina, długonoga blondynka o poważnej twarzy, którą pokrywał zbyt silny makijaż. Prutkow, rosły mężczyzna przed sześćdziesiątką, który ścisnął mi dłoń jak w imadle, był niemal kopią dyrektora naczelnego Autosana. Obaj zajęliśmy miejsca na tylnej kanapie firmowego samochodu, podczas gdy Irina usiadła z przodu i odwróciła się do nas, aby tłumaczyć naszą rozmowę. Kierowca ruszył i pojechaliśmy drogą wiodącą przez opustoszałą tundrę, która przypominała krajobraz księżycowy. Półtorej godziny później dotarliśmy do Murmańska.
Zawieziono mnie do najlepszego w mieście hotelu Arktyka. Zameldowałem się i poszedłem do pokoju. Łazienka śmierdziała moczem, nie było muszli klozetowej, a w spękanej umywalce brakowało kilku sporych kawałków porcelany. Moskitiera w oknie była rozerwana, więc potężne komary mogły bez przeszkód wlatywać do pokoju. Brak zasłon nie pozwalał odgrodzić się od świecącego prawie całą dobę słońca, a wygnieciony i zapadnięty materac wyglądał tak, jakby nie zmieniano go od wieków. Nawet się nie rozpakowałem. W mojej głowie kołatała się jedna myśclass="underline" Czym prędzej uciekać stąd w cholerę.
Po kilku godzinach ponownie zjawił się Prutkow i zabrał mnie do portu, aby pokazać mi swoją flotę. Po zardzewiałym trapie dostaliśmy się na pokład jednego z trawlerów. Był to wielki pływający kombinat długi na kilkadziesiąt metrów, na którym pracowało ponad sto osób, a we wnętrzu swego kadłuba mógł pomieścić tysiące ton ryb i lodu. Gdy zeszliśmy na jeden z niższych pokładów, uderzył mnie przytłaczający odór zepsutych ryb. Bez przerwy zbierało mi się na wymioty, tymczasem na moim przewodniku unoszący się w powietrzu fetor nie robił żadnego wrażenia. Zrobiło mi się żal tych nieszczęśników, którzy pracowali na takich statkach po kilka miesięcy z rzędu bez chwili wytchnienia.
Zwiedzaliśmy statek przez dwadzieścia minut, a potem udaliśmy się do siedziby floty, która mieściła się przy ulicy Trałowej 12. Biura były tak samo zniszczone jak statki, ale na szczęście nie śmierdziały. Hol wypełniało słabe zielonkawe światło, a ściany w recepcji wyglądały tak, jakby nie malowano ich od dziesięcioleci. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wszystko w tym przedsiębiorstwie kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, ale później, gdy popijając letnią herbatę, zaczęliśmy rozmawiać o sytuacji finansowej spółki, zacząłem zmieniać zdanie.
— Proszę mi powiedzieć, panie Prutkow, ile kosztuje jeden z tych statków? — zapytałem, a Irina przetłumaczyła moje słowa.
— We wschodnioniemieckiej stoczni płaciliśmy za nowy dwadzieścia milionów dolarów.
— Dużo ich macie?
— Około setki.
— Ile mają lat?
– Średnio siedem.
Przeprowadziłem w myślach szybką kalkulację. Sto trawlerów po dwadzieścia milionów każdy oznaczało, że cała flota jest warta dwa miliardy dolarów. Domyśliłem się, że po siedmiu latach cena statków spadła o połowę, czyli ich obecna wartość rynkowa wynosiła miliard dolarów.
Nie mogłem otrząsnąć się ze zdumienia. Ci ludzie zatrudnili mnie, żebym im doradził, czy powinni skorzystać z przysługującego im prawa i nabyć w ramach rosyjskiego programu prywatyzacji 51 procent udziałów za 2,5 miliona dolarów. Dwa i pół miliona dolarów! Za połowę udziałów spółki, która dysponuje flotą trawlerów wartą miliard! Oczywiście, że powinni! Nie było nad czym się zastanawiać. Nie mogłem pojąć, dlaczego potrzebowali kogoś, kto by im to powiedział. Ale najbardziej żałowałem, że sam nie mogę uczestniczyć w zakupie tych 51 procent.
Omawiając to wszystko z Prutkowem, czułem, jak mój żołądek zaczyna wydzielać tę dobrze znaną substancję — tego samego doświadczyłem, gdy moje akcje z Polski osiągnęły dziesięciokrotne przebicie. Czy flota trawlerów z Murmańska jest wyjątkowym przypadkiem, czy takie rzeczy dzieją się w całej Rosji? — zastanawiałem się. A jeżeli tak, to w jaki sposób mógłbym wejść w taki interes?
Na następny dzień miałem zaplanowany powrót do Londynu, ale byłem tak podekscytowany, że kupiłem bilet w jedną stronę do Moskwy. Musiałem się przekonać, czy akcje wszystkich rosyjskich spółek również są tak tanie. Zresztą w Londynie i tak nikt za mną nie tęsknił — w firmie ledwie zdawali sobie sprawę z mojego istnienia.
Po przylocie do Moskwy i odprawie bagażowej kupiłem w kiosku na lotnisku mały anglojęzyczny katalog lokalnych firm i instytucji. Nigdy nie byłem w Moskwie, nie mówiłem po rosyjsku i nie znałem tutaj kompletnie nikogo. Wsiadłem do taksówki i kazałem się zawieźć do hotelu Metropol na placu Czerwonym. Kierowca od razu się zorientował, że można mnie łatwo oskubać, gdyż później się dowiedziałem, że policzył mi za ten kurs cztery razy więcej niż normalnie. Tkwiliśmy w korku na Prospekcie Leningradzkim, bulwarze szerszym od boiska futbolowego, powoli mijając setki identycznych bloków mieszkalnych z epoki komunizmu i billboardy z reklamami firm o dziwnie brzmiących nazwach.
Dwie godziny później taksówka zajechała przed hotel Metropol stojący naprzeciwko teatru Bolszoj. Kiedy już znalazłem się w pokoju, zadzwoniłem do przyjaciela z Londynu. Człowiek ten pracował kiedyś w Moskwie i polecił mi kierowcę oraz tłumacza, z których każdy liczył sobie po 50 dolarów za dzień pracy. Następnego dnia rano przejrzałem katalog firm i zacząłem dzwonić do wszystkich, którzy wydawali się odpowiedni, aby zapytać ich, czy byliby skłonni porozmawiać o rosyjskim programie prywatyzacji. W efekcie spotkałem się między innymi z urzędnikami ambasady Stanów Zjednoczonych, przedstawicielami spółki Ernst&Young, niższym rangą urzędnikiem rosyjskiego Ministerstwa Gospodarki oraz absolwentem Stanfordu, który pracował w American Express. W ciągu czterech dni odbyłem w sumie trzydzieści spotkań i na ich podstawie złożyłem pełny obraz procesu prywatyzacji w Rosji.
Dowiedziałem się, że chcąc dokonać przejścia od komunizmu do kapitalizmu, rząd rosyjski postanowił przekazać w ręce ludności większość majątku państwowego. Miało się to odbyć na wiele sposobów, ale najbardziej interesujący z nich nosił nazwę „prywatyzacji czekowej”. W ramach tego programu wszyscy obywatele Rosji — w sumie około 150 milionów — mieli otrzymać po jednym czeku prywatyzacyjnym z ogólnej puli, która stanowiła równowartość 30 procent niemal wszystkich rosyjskich przedsiębiorstw.
Sto pięćdziesiąt milionów czeków prywatyzacyjnych pomnożone razy 20 dolarów — tyle wynosiła wartość rynkowa jednego czeku — dawało sumę trzech miliardów. Ponieważ za wszystkie te czeki można by było wykupić około 30 procent akcji wszystkich spółek w Rosji, oznaczało to, że wartość całej rosyjskiej gospodarki wynosiła zaledwie 10 miliardów dolarów! To była jedna szósta wartości Wal-Martu!
Gdyby na to spojrzeć z innej perspektywy, Rosja posiadała 24 procent światowych zasobów gazu ziemnego i 9 procent zasobów ropy naftowej, a jej udział w światowej produkcji stali wynosił 6,6 procent. I to niewyobrażalne bogactwo surowców naturalnych i przemysłu wystawiono na sprzedaż za skromne 10 miliardów dolarów!
Jeszcze bardziej zdumiewający był fakt, że nie istniały żadne ograniczenia zakupu tych czeków. Mogłem je kupić ja, mogła je kupić spółka Salomon Brothers, każdy mógł je kupić. O ile to, co działo się w Polsce, przynosiło zyski, tutejsza sytuacja przechodziła wszelkie wyobrażenie.