Kiedy wróciłem do Londynu, byłem jak opętany. Chciałem obwieścić wszystkim w mojej firmie, że Rosja rozdaje swój majątek za darmo. Na początek opowiedziałem o swoim odkryciu jednemu z pracowników działu bankowości inwestycyjnej na Europę Wschodnią. On jednak, zamiast mi pogratulować, zmarszczył czoło i zapytał:
— A gdzie w tym wszystkim są nasze honoraria za doradztwo?
Dlaczego nie mógł zrozumieć, że bez trudu można było zarobić sto razy więcej? Honoraria za doradztwo? Czy on żartował? Kto by sobie zawracał głowę doradztwem?
Potem odwiedziłem kolegę z działu zarządzania inwestycjami, spodziewając się, że uściska mnie serdecznie, kiedy podzielę się z nim informacją o najbardziej oszałamiających możliwościach inwestycyjnych, o jakich kiedykolwiek słyszał. Tymczasem on popatrzył na mnie, jakbym sugerował, aby firma kupowała działki na Marsie.
Następnie udałem się do jednego z handlowców w sekcji rynków wschodzących, ale on spojrzał na mnie zdziwiony i spytał:
— Jaki jest zasięg i wolumen obrotu tych czeków?
Co? Kogo obchodzi, czy przyniosą 1 czy 10 procent zysku? Ja mówię o zysku rzędu 10 000 procent!
Nikt w Salomon Brothers nie potrafił wyjść poza te ciasne bariery rozumowania. Może gdybym wykazał się większym sprytem i wyrafinowaniem, zdołałbym przezwyciężyć tę ich krótkowzroczność, ale nie miałem takiej zdolności perswazji. Całymi tygodniami niezmordowanie przedstawiałem wszystkim moją koncepcję, wciąż nie tracąc nadziei, że w końcu uda mi się do kogoś dotrzeć.
Zamiast tego dokumentnie zszargałem sobie opinię w całej firmie. Nikt nie chciał mieć ze mną nic wspólnego, ponieważ uważano mnie za „szurniętego maniaka, który w kółko nawija o Rosji”. Koledzy, z którymi dotychczas utrzymywałem kontakty towarzyskie, przestali mnie zapraszać na lunch czy na drinka po pracy.
Był październik 1993 roku i właśnie minęło dwanaście miesięcy, odkąd zacząłem pracę w Salomon Brothers. Stałem się dla wszystkich obiektem kpin, lecz co najgorsze, zarobiłem dla firmy zaledwie pięćdziesiąt tysięcy, więc nie miałem żadnych wątpliwości, że lada chwila zostanę zwolniony. Kiedy rozpaczałem nad nieuchronną utratą pracy, na moim biurku zadzwonił telefon. Nie zwróciłem uwagi na nowojorski numer kierunkowy 2723, który pojawił się na wyświetlaczu, i podniosłem słuchawkę. Człowiek na drugim końcu linii mówił z wyraźnym amerykańskim akcentem i przeciągał samogłoski niczym prawnik z Georgii.
— Czołem? To ty jesteś Bill Browder?
— Tak. Kto mówi?
— Bobby Ludwig. Doszły mnie słuchy, że coś odkryłeś w Rosji.
Nigdy wcześniej nie zetknąłem się z tym facetem i zachodziłem w głowę, kto to może być.
— Owszem — odparłem. — Pracujesz dla naszej firmy?
— Tak, w Nowym Jorku. Pomyślałem sobie, że może byłbyś tak miły i wpadł do mnie, żeby mi opowiedzieć, co tam się dzieje?
— Hm, pewnie. Mogę sprawdzić harmonogram i oddzwonić?
— Jasne.
Gdy skończyliśmy rozmowę, natychmiast zadzwoniłem do znajomego z sekcji rynków wschodzących, który pracował w Nowym Jorku, i zapytałem go o Bobby’ego Ludwiga.
— Bobby Ludwig? — zapytał mój kolega takim tonem, jakby szczytem głupoty było nie znać tego nazwiska. — To jeden z naszych czołowych kontraktorów, chociaż dziwny z niego facet. Niektórzy uważają go za szaleńca. Ale przynosi duże zyski, więc dają mu wolną rękę. A czemu o niego pytasz?
— Tak tylko. Dzięki.
Potrzebowałem właśnie kogoś takiego jak Bobby, aby wyrwać się z zastoju. Natychmiast do niego zadzwoniłem.
— Cześć, to znowu Bill. Z przyjemnością odwiedzę cię w Nowym Jorku i wprowadzę w temat.
— Piątek ci odpowiada?
— Pewnie. Jestem u ciebie w piątek.
Zarwałem dwie noce z rzędu, żeby przygotować w PowerPoincie prezentację na temat rosyjskich spółek. W czwartek wieczorem odleciałem do Nowego Jorku samolotem British Airways i zamiast oglądać filmy wyświetlane podczas rejsu, raz za razem przeglądałem swoją prezentację. Nie mogłem zaprzepaścić tej szansy.
W piątek rano przybyłem do nowojorskiej centrali Salomon Brothers, która mieściła się w budynku numer 7 World Trade Center. Stojące w południowo-zachodniej części kompleksu Bliźniacze Wieże lśniły w porannym słońcu. Zostałem skierowany na trzydzieste piąte piętro, gdzie czekała na mnie sekretarka Bobby’ego. Przywitała się ze mną i przeszliśmy przez parkiet giełdowy — ogromną salę, w której jak okiem sięgnąć ciągnęły się rzędy biurek, a w powietrzu buzowała nieposkromiona energia. Dziki i agresywny kapitalizm przenikał wszystko do cna.
Szliśmy brzegiem sali, mijając dziesiątki biurek, a potem skręciliśmy w krótki korytarz, który prowadził do gabinetu Bobby’ego. Sekretarka zapowiedziała moje przybycie i wyszła. Bobby siedział za biurkiem i patrzył przez okno w stronę Zatoki Nowojorskiej. Miał około pięćdziesiątki, ale zmierzwione rude włosy i zwieszające się nad kącikami ust wąsy sprawiały, że wyglądał starzej. Gdyby nie rozrzucone w nieładzie sterty dokumentów, wystrój gabinetu można by uznać za spartański, a prócz biurka i fotela jego umeblowanie stanowił jedynie okrągły stolik z dwoma krzesłami. Gdy Bobby poprosił mnie, abym usiadł, zauważyłem, że ma na nogach znoszone skórzane kapcie, a jego czerwony krawat jest cały w plamach. Jak się później dowiedziałem, traktował ten krawat jak amulet i prawie nigdy się z nim nie rozstawał od dnia, kiedy zarobił 50 milionów na jednej transakcji. Bobby rozsiadł się za biurkiem, a ja wyjąłem z teczki prezentację, położyłem przed nim egzemplarz i zacząłem mówić.
Zazwyczaj w trakcie takiego wystąpienia z zachowania słuchaczy można wywnioskować, czy są zainteresowani, znudzeni bądź zaskoczeni, ale Bobby niczego nie dawał po sobie poznać. Wpatrywał się tylko nieobecnym wzrokiem w tabele i wykresy, które mu pokazywałem. Nie wydawał żadnych pomruków świadczących o skupieniu, nie kiwał potakująco głową ani w żaden inny sposób nie okazywał, że moje słowa trafiają mu do przekonania. Tylko to tępe spojrzenie. To było niepokojące. A potem, kiedy byłem mniej więcej w połowie, Bobby nagle wstał i bez słowa wyszedł z gabinetu.
Nie wiedziałem, co o tym sądzić. To była moja ostatnia szansa na ocalenie posady w Salomon Brothers i właśnie groziła mi klęska. Gdzie popełniłem błąd? Czy da się jeszcze z tego wybrnąć? Może powinienem mówić szybciej? A może wolniej? Co, do cholery, mam robić?
Rozmyślałem tak blisko czterdzieści minut trawiony strachem i niepewnością. Potem zobaczyłem, że Bobby wraca. Zatrzymał się, żeby powiedzieć coś sekretarce, i powoli wszedł do gabinetu. Podniosłem się z krzesła, gotów błagać go na kolanach, gdyby to miało okazać się pomocne.
Ale nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Bobby mnie uprzedził:
— Browder, to najbardziej niesamowita historia, jaką w życiu słyszałem. Właśnie odwiedziłem komisję do spraw ryzyka i dostaliśmy dwadzieścia pięć milionów na inwestycje w Rosji. Nie trać czasu na nic innego. Wracaj do Moskwy i wpuszczajmy te pieniądze w obieg, zanim okazja przejdzie nam koło nosa, słyszysz?
Tak, słyszałem. Nie uroniłem ani słowa.
Rozdział 7
La Leopolda
Te słowa całkowicie odmieniły mój los. Zgodnie z poleceniem wróciłem do Londynu i od razu przystąpiłem do pracy, by zainwestować 25 milionów spółki Salomon Brothers. Niestety, ponieważ w grę wchodziła Rosja, nie mogłem ot tak zadzwonić do swojego agenta. Nie istniał jeszcze w tym kraju rynek giełdowy i jeżeli chciałem inwestować, musiałem uciec się do improwizacji.