Выбрать главу

Po powrocie z Nowego Jorku w poniedziałek zasiadłem przy swoim biurku w wylęgarni i zacząłem dzwonić do różnych firm, usiłując znaleźć punkt oparcia, by wykonać kolejny krok. Będąc w trakcie piątej rozmowy, zauważyłem mężczyznę w średnim wieku, który z poważną miną kroczył energicznie w moją stronę w towarzystwie dwóch uzbrojonych pracowników ochrony.

— Panie Browder, jestem szefem sekcji prawnej — warknął oskarżycielskim tonem, kiedy podszedł bliżej. — Mogę się dowiedzieć, co pan robi?

— Czy popełniłem jakieś wykroczenie?

Mężczyzna pokiwał głową.

— Słyszeliśmy, że dokonuje pan obrotu papierami wartościowymi ze stanowiska w banku inwestycyjnym. Jak zapewne panu wiadomo, jest to naruszenie kodeksu postępowania, jaki obowiązuje pracowników naszej spółki.

O czym mogą nie wiedzieć niewtajemniczeni, bank inwestycyjny składa się z dwóch połówek — działu handlowego, który kupuje i sprzedaje papiery wartościowe, oraz działu bankowości inwestycyjnej, który doradza spółkom w takich sprawach jak fuzje czy emisja nowych akcji. Przebiega między nimi wyraźna granica nazywana Murem Chińskim, aby maklerzy z działu handlowego nie mogli sprzedawać poufnych informacji, które doradcy z działu bankowości inwestycyjnej otrzymali od swoich klientów. Ja zajmowałem się bankowością inwestycyjną i dlatego nie wolno mi było handlować akcjami. W praktyce oznaczało to, że gdy w końcu zdołaliśmy ustalić, jak kupować akcje rosyjskich spółek, będę musiał się przenieść na parkiet giełdowy. Ale do tego wciąż było jeszcze daleko.

— Nie kupuję żadnych papierów wartościowych — wyjaśniłem zalęknionym tonem. — Ja tylko próbuję znaleźć sposób, jak to zrobić.

— Nie obchodzi mnie, jak pan to nazywa, panie Browder. Musi pan natychmiast zaprzestać tych czynności — rozkazał szef sekcji prawnej.

— Ale ja nie inwestuję. Ja tylko tworzę plan inwestycji — broniłem się. — Wszystko to zostało zatwierdzone przez dyrekcję w Nowym Jorku. Nie robię nic złego.

Po skandalu z obligacjami skarbowymi, który omal nie doprowadził do katastrofy, spółka Salomon Brothers nie pozwalała sobie na żadne ryzyko.

— Przykro mi. Proszę zabrać swoje rzeczy — rzekł opryskliwie mężczyzna i skinął głową na pracowników ochrony. — Nie może pan już pracować w dziale inwestycyjnym.

Gdy się pakowałem, ochroniarze podeszli bliżej i stali nade mną ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, rozkoszując się rzadką okazją, by zademonstrować, jacy są groźni. Potem odeskortowali mnie do drzwi, które oddzielały bank inwestycyjny od parkietu giełdowego. Po drodze minęliśmy pewnego konsultanta z zespołu, który zajmował się rynkiem węgierskim. Facet puścił do mnie oko i bezgłośnie poruszył ustami, jakby mówił „Pierdol się”. Nie musiałem już dłużej się zastanawiać, kto na mnie doniósł.

Kiedy znaleźliśmy się po drugiej stronie drzwi, ochroniarze kazali mi oddać przepustkę banku inwestycyjnego i odeszli, zostawiając mnie z całym moim dobytkiem w stojących na podłodze kartonach. Obok przechodzili maklerzy i gapili się na mnie. Upokorzenie było tak silne, że poczułem się jak pierwszego dnia w szkole z internatem. Nie wiedziałem, co robić, więc wsunąłem swoje pudła pod najbliższe biurko, znalazłem telefon i zadzwoniłem do Bobby’ego.

— Bobby — odezwałem się, dysząc z przejęcia. — Właśnie sekcja prawna wykopała mnie z mojego działu. Jestem na parkiecie giełdowym i nawet nie mam gdzie usiąść. Co mam robić?

Bobby sprawiał wrażenie, jakby mój problem wcale go nie wzruszył. Okazał taki sam kompletny brak empatii jak w zeszłym tygodniu, kiedy prezentowałem mu swoją koncepcję.

— Nie wiem. Chyba musisz sobie poszukać innego miejsca. Mam na linii drugą rozmowę — oznajmił i przerwał połączenie.

Potoczyłem wzrokiem po ogromnej sali. Była wielka jak boisko futbolowe. Za ustawionymi w rzędach biurkami siedziały setki ludzi, którzy krzyczeli do telefonów, wymachiwali rękami i wskazywali na monitory komputerów, usiłując nadrobić małe rozbieżności w cenach wszelkich aktywów finansowych, jakie tylko można sobie wyobrazić. Tu i ówdzie pośród tej zgiełkliwej ciżby trafiały się wolne biurka, ale nie można było ot tak zająć sobie któregoś z nich. Trzeba było dostać od kogoś pozwolenie.

Starając się ukryć skrępowanie, podszedłem do sekcji rynków wschodzących, ponieważ znałem jej szefa. Gdy mu opisałem problem, okazał zrozumienie, ale najzwyczajniej nie miał wolnych miejsc, więc odesłał mnie do sekcji obligacji europejskich. Tam sytuacja okazała się taka sama.

Postanowiłem spróbować w sekcji instrumentów pochodnych, gdzie zauważyłem kilka pustych krzeseł. Podszedłem do szefa zespołu tak dyskretnie, jak tylko umiałem, i przedstawiłem się, napomykając przy okazji o Bobbym Ludwigu. Facet nawet nie raczył na mnie spojrzeć i musiałem mówić do jego potylicy.

Gdy skończyłem, okręcił się na fotelu obrotowym i odchylił na oparcie.

— Co ty sobie wyobrażasz? — rzucił w odpowiedzi. — Nie możesz tak sobie tu wejść i pytać o biurko. To jest, kurwa, śmieszne. Nie masz gdzie siedzieć, to idź do zarządu i załatwiaj z nimi.

Mężczyzna prychnął pogardliwie, po czym obrócił się z powrotem do monitorów i sięgnął po słuchawkę telefonu, na którym migotała dioda, informując o połączeniu.

Odszedłem jak niepyszny. Maklerzy nigdy nie słynęli z dobrych manier, ale mimo wszystko byłem zdeprymowany. Jeszcze raz zadzwoniłem do Bobby’ego.

— Bobby, próbowałem, ale nikt mi nie chce dać biurka. Czy mógłbyś coś zrobić?

Tym razem Bobby wpadł w złość.

— Billy, czemu zawracasz mi tym głowę? Jeżeli nie chcą ci dać biurka, to pracuj w domu. Nie obchodzi mnie, gdzie pracujesz. Tu chodzi o inwestycje w Rosji, a nie jakieś biurka.

— Dobrze, w porządku — odparłem, nie chcąc popsuć naszych relacji. — Ale w takim razie co z zezwoleniem na wjazd i zwrotem wydatków?

— Zajmę się tym — odburknął Bobby i rozłączył się.

Następnego dnia odebrałem w domu ekspresową przesyłkę kurierską, w której znajdowało się dwadzieścia podpisanych in blanco formularzy autoryzacji podróży. Wypełniłem skrupulatnie jeden z nich, przefaksowałem do działu delegacji Salomon Brothers i dwa dni później otrzymałem bilet do Moskwy.

Zaraz po przybyciu do Moskwy założyłem prowizoryczne biuro w pokoju hotelu Bałczug-Kempinski, który stoi na południowym brzegu rzeki Moskwy naprzeciwko cerkwi Wasyla Błogosławionego. Pierwszy krok polegał na dostarczeniu pieniędzy do Rosji, co oznaczało, że potrzebowaliśmy kogoś, kto mógłby odebrać gotówkę i pomóc nam kupić czeki prywatyzacyjne. Na szczęście znaleźliśmy rosyjski bank, którego właściciel był krewnym jednego z pracowników Salomon Brothers. Bobby uznał, że takie rozwiązanie będzie lepsze niż wysyłanie naszych pieniędzy do pierwszego lepszego banku w Rosji, nakazał więc komuś w administracji przygotować wszystkie dokumenty i na przetarcie nowego szlaku zatwierdził przelew miliona dolarów.

Dziesięć dni później zaczęliśmy kupować czeki prywatyzacyjne. Na początek trzeba było podjąć pieniądze w banku. Przyglądałem się, jak kasjerzy wyjmują ze skarbca nowiutkie studolarowe banknoty i wkładają je do płóciennego worka o rozmiarach torby sportowej. Wtedy to po raz pierwszy w życiu zobaczyłem milion dolarów w gotówce i, co dziwne, nie był to wcale imponujący widok. Następnie grupa ochroniarzy zabrała pieniądze i zawiozła je opancerzonym samochodem na giełdę.

Moskiewska giełda czeków prywatyzacyjnych mieściła się kilka przecznic od placu Czerwonego, w zakurzonej sali kongresowej z czasów komunizmu naprzeciwko domu towarowego GUM. Pod zawieszoną u sufitu tablicą elektroniczną ustawiono rozkładane stoliki turystyczne, tworząc z nich kilka okręgów. Wszystkie transakcje przeprowadzano w gotówce, a ponieważ dostęp był nieograniczony, każdy mógł przynieść pieniądze lub czeki i robić interesy. Nie było żadnej ochrony, więc na miejscu cały czas kręcili się strażnicy bankowi.