— To świetny pomysł, Bill. Bardzo mi się podoba. Coś ci powiem. Powołamy specjalny zespół, który to zbada.
Specjalny zespół? Ki czort? Ci ludzie zawsze musieli wszystko komplikować. Oto roztaczała się przed nimi szansa na złoty interes, a oni puszczali w ruch swoje korporacyjne absurdy.
Usiadłem za biurkiem i dziesięć minut później zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawił się nieznany numer. Podniosłem słuchawkę. Dzwonił Beny Steinmetz, charyzmatyczny izraelski miliarder, którego poznałem podczas moich wojaży, kiedy to reprezentowałem Salomon Brothers na całym świecie. Beny dobiegał czterdziestki, miał zielone oczy o przenikliwym spojrzeniu i krótko przycięte kręcone włosy. Odziedziczył rodzinne imperium w branży diamentowej i był jednym z największych klientów indywidualnych Salomon Brothers.
— Bill, dużo myślałem o twojej prezentacji, którą przeprowadziłeś w Nowym Jorku kilka tygodni temu. Właśnie jestem w Londynie i chciałbym, żebyś wstąpił do Four Seasons i poznał kilku moich współpracowników.
— Kiedy?
— Teraz.
Beny nie zadawał pytań. On stawiał żądania.
Na to popołudnie miałem zaplanowanych kilka spotkań, ale nie były one tak ważne jak miliarder, który chciał inwestować w Rosji, więc odwołałem je wszystkie, po czym wskoczyłem do taksówki i kazałem się zawieźć na Hyde Park Corner. Kiedy wszedłem do hotelowego baru, zauważyłem Beny’ego w towarzystwie kilku ludzi, którzy pracowali w jego spółce diamentowej. Przedstawił nas sobie. Poznałem Nira z Republiki Południowej Afryki, Dave’a z Antwerpii i Moszego z Tel Awiwu.
Przysiadłem się do nich. Beny nie tracił czasu na uprzejmości.
— Bill, myślę, że powinniśmy wejść w układ.
Schlebiało mi, że ktoś tak zamożny jak Beny zareagował tak entuzjastycznie na moją wizję, ale przyglądając się jemu i jego towarzyszom, pomyślałem, że to niemożliwe, abym został wspólnikiem tej zbieraniny z różnych zakątków świata. Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Beny dodał:
— Wyłożę pierwsze dwadzieścia pięć milionów. Co o tym sądzisz?
To sprawiło, że się zawahałem.
— Brzmi interesująco. Jak zamierzasz to zorganizować?
Beny i jego współpracownicy wdali się w chaotyczny wywód, z którego wynikało, że nie mają prawie żadnego pojęcia o zarządzaniu aktywami. Wiedzieli tylko tyle, że mają pieniądze i chcą mieć ich więcej. Byłem jednocześnie podekscytowany i rozczarowany.
Wychodziłem z hotelu przekonany, że jest to dokładnie to, co chciałbym robić, ale z drugiej strony na pewno nie chciałbym tego robić z ludźmi tego pokroju co oni. Ten dylemat nie dawał mi spokoju przez resztę dnia i całą noc. Gdybym chciał działać na własną rękę, musiałbym zainwestować jakieś fundusze, ale nie wyobrażałem sobie, żeby spółka z Benym i jego kompanami wypaliła, ponieważ ci ludzie nie mieli doświadczenia w obracaniu aktywami, podobnie zresztą jak ja. Koniec końców byłem zmuszony odmówić Beny’emu.
Następnego dnia rano zadzwoniłem do niego i zebrałem się w sobie, aby sprostać temu niełatwemu wyzwaniu i powiedzieć miliarderowi „nie”.
— Beny, twoja oferta jest naprawdę kusząca, ale niestety nie mogę jej przyjąć. Przykro mi, ale potrzebuję partnera, który zna się na zarządzaniu aktywami. Nie jest to również twoja dziedzina, nawet przy całej twojej wiedzy. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz.
Nikt nie spławiał Beny’ego Steinmetza, on jednak teraz odpowiedział mi bez cienia zawodu:
— Oczywiście, że rozumiem. Jeżeli potrzebujesz kogoś z doświadczeniem w zarządzaniu aktywami, to ci go przyprowadzę.
Wzdrygnąłem się, słysząc te słowa. Wyobraziłem sobie, że wraca z kuzynem zatrudnionym w jakiejś małej firmie brokerskiej i stawia mnie w jeszcze bardziej niezręcznej sytuacji, gdyż jestem zmuszony powtórnie mu odmówić.
Beny zadzwonił dwadzieścia minut później.
— A co byś powiedział, gdyby Edmond Safra wszedł z nami w ten interes?
Edmond Safra! Safra był właścicielem nowojorskiego Republic National Bank i w świecie wielkiej finansjery cieszył się wyjątkowym poważaniem. Jeżeli Edmond Safra był skłonny przyłączyć się do tego przedsięwzięcia, było to jak wygrana na loterii.
— Tak, to by rozwiązało nasz problem. Jestem bardzo zainteresowany, Beny.
— Dobrze. Zorganizuję spotkanie.
Jeszcze tego samego popołudnia Steinmetz odezwał się ponownie.
— Wszystko gotowe. Leć do Nicei i bądź jutro w południe na molo Carltona w Cannes.
Ale ja muszę jutro być w pracy — pomyślałem.
— Beny, a nie moglibyśmy tego załatwić w przyszłym tygodniu, żebym mógł…
— Safra jest gotów spotkać się z tobą jutro — przerwał mi Beny, a w jego głosie dało się słyszeć rozdrażnienie. — Myślisz, że tak łatwo umówić się z nim na spotkanie?
— Och, no jasne. W porządku, będę tam jutro.
Kupiłem bilet i następnego dnia rano włożyłem garnitur, pojechałem prosto na Heathrow i zgłosiłem się do odprawy na lot do Nicei o 7.45. Wcześniej zadzwoniłem do działu transakcji giełdowych i udając chrapliwy kaszel, oświadczyłem, że potrzebuję dnia wolnego.
Po przybyciu do Nicei wsiadłem w taksówkę i zgodnie z instrukcją Beny’ego udałem się do hotelu Carlton w Cannes. Portier myślał, że chcę się zameldować, tymczasem ja zapytałem go, jak się dostać na molo. Wskazał na drugą stronę Boulevard de la Croisette, gdzie widniał długi szary pomost, który przecinał plażę, sięgając daleko w morze. Przeszedłem przez ulicę, mrużąc oczy — okulary przeciwsłoneczne zostawiłem w pochmurnym Londynie — i wszedłem na molo. Stąpając po deskach, mijałem pięknych opalonych ludzi w skąpych strojach kąpielowych. Z moją bladą cerą i ubrany w czarny wełniany garnitur zupełnie nie pasowałem do otoczenia. Gdy dotarłem na koniec mola, byłem cały spocony. Spojrzałem na zegarek. Było za pięć dwunasta.
Parę minut później dostrzegłem zbliżający się od zachodu jasny kadłub jachtu motorowego. Gdy podpłynął bliżej, rozpoznałem siedzącego za sterem Beny’ego. Miliarder zatrzymał czternastometrowego biało-niebieskiego sunseekera przy krawędzi pomostu i krzyknął:
— Bill, wsiadaj!
Beny był ubrany jak playboy z Lazurowego Wybrzeża w cienką morelową koszulę i białe lniane spodnie. Kontrast między naszymi strojami nie mógł być bardziej uderzający. Niepewnie wskoczyłem na pokład.
— Zdejmij buty — rozkazał Beny.
Wypełniłem polecenie, odsłaniając czarne skarpetki sięgające nad kostkę.
Beny skierował jacht w stronę morza, a gdy opuściliśmy przystań, natychmiast przyspieszył. Próbowałem nawiązać rozmowę na temat spotkania i Safry, ale warkot silnika i szum wiatru wszystko zagłuszały. Pędziliśmy na wschód w stronę Nicei, po drodze mijając położone na półwyspie Antibes i przecinając wody Baie des Anges, by pół godziny później zawinąć do portu Villefranche-sur-Mer.
Beny wpłynął na wolne miejsce przy kei, zacumował łódź i pospiesznie zamienił kilka zdań po francusku z kapitanem portu na temat postoju łodzi. Gdy skończył, udaliśmy się na parking, gdzie dwaj uzbrojeni ochroniarze zaprowadzili nas do czarnego mercedesa. Samochód wspinał się krętymi drogami w stronę jednego z najwyżej położonych punktów górujących nad Villefranche. W końcu wjechaliśmy na teren rozległej posesji, na której, jak się później dowiedziałem, stała najdroższa rezydencja na świecie. To była willa La Leopolda. Przypominała pałac w Wersalu, z taką tylko różnicą, że tutaj roiło się od ochroniarzy rekrutujących się z byłych agentów Mosadu, którzy patrolowali okolicę ubrani w czarne kamizelki taktyczne i uzbrojeni w uzi oraz sig-sauery.