Wysiedliśmy z samochodu i pod eskortą przeszliśmy przez wielobarwny ogród, który wypełniał plusk wody w fontannach otoczonych przyciętymi na szpic cyprysami. Wprowadzono nas do przestronnego i urządzonego z przepychem salonu, z którego rozpościerał się widok na morze. Ściany zdobiły osiemnastowieczne obrazy olejne w złoconych drewnianych ramach, a nad naszymi głowami wisiał ogromny kryształowy żyrandol. Safra nie czekał na nas, co nie było żadnym zaskoczeniem. Dowiedziałem się później, że zgodnie ze standardowym ceremoniałem obowiązującym w tym domu goście powinni przybyć na miejsce i przygotować się do spotkania, zanim pojawi się gospodarz, aby nie marnować jego czasu. Ponieważ Beny zajmował jedną z niższych pozycji w otoczeniu miliardera, również podlegał tej zasadzie.
Kwadrans później Safra wszedł do salonu. Wstaliśmy, aby się z nim przywitać.
Safra był mężczyzną niskiego wzrostu o nalanej twarzy, rumianych policzkach i życzliwym uśmiechu.
— Witam, panie Browder — odezwał się z wyraźnym bliskowschodnim akcentem. — Proszę siadać.
Nigdy wcześniej nie widziałem Safry, nawet na zdjęciach, i przekonałem się, że swoim wyglądem ani trochę nie przypomina on archetypicznego Władcy Wszechświata o kwadratowej szczęce, jak zapewne wyobrażała go sobie większość ludzi. Miał na sobie swobodny strój, beżowe spodnie i elegancką, szytą na miarę włoską koszulę, do której nie nosił krawata. Wszyscy Chipowie i Winthropowie świata stroili się w drogie garnitury, czerwone szelki i rolexy. Dla człowieka pokroju Safry takie rzeczy nie miały znaczenia. On był ponad tym wszystkim.
Po krótkim wstępie Beny’ego zaprezentowałem gospodarzowi moją standardową ofertę. Safra szybko się rozpraszał i średnio co pięć minut albo odbierał telefon, albo do kogoś dzwonił i prowadził rozmowę, która nie miała kompletnie nic wspólnego z poruszanym przeze mnie tematem. Przerywał mi tyle razy, że nie byłem pewien, czy dotarły do niego jakiekolwiek informacje.
Kiedy już powiedziałem wszystko, Safra wstał, dając nam do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca. Podziękował mi za poświęcony czas i pożegnał się ze mną. Nic więcej.
Jeden z asystentów miliardera wezwał taksówkę, która miała mnie odwieźć na lotnisko. Kiedy czekałem na wysypanym żwirem podjeździe, podszedł do mnie Beny.
— Myślę, że się udało.
— Czyżby? Nie sądzę.
— Znam Edmonda — pocieszył mnie Beny. — Wszystko poszło dobrze.
Podjechała taksówka. Wsiadłem do środka i wróciłem do domu.
Na piątek zostało wyznaczone spotkanie specjalnego zespołu badawczego Salomon Brothers. Po przybyciu do pracy skierowałem kroki prosto do sali posiedzeń. Byłem zaskoczony, że przeznaczono na to tak duże pomieszczenie. Przed dziesiątą sala zaczęła się wypełniać i w ciągu kwadransa przyszło czterdzieści pięć osób. Większości z nich nigdy wcześniej nie widziałem. Zebrali się tam dyrektorzy zarządzający wyższego i niższego szczebla, członkowie rady nadzorczej, wyżsi rangą wiceprezesi — no i ja. W trakcie dyskusji rozpętała się wielka kłótnia o to, kto ma otrzymać dotację na ten nowy rosyjski interes. Odnosiłem wrażenie, jakbym oglądał walkę kogutów, i był to naprawdę imponujący widok, kiedy ludzie, którzy nie mieli absolutnie nic wspólnego z tym przedsięwzięciem, potrafili przytoczyć tyle mocnych argumentów przemawiających za tym, że należy im się udział w przyszłych zyskach. Nie potrafiłem przewidzieć, kto wygra tę przepychankę, ale nie miałem żadnych wątpliwości, kto ją przegra — i byłem to ja.
Spotkanie to wytrąciło mnie tak bardzo z równowagi, że przez kilka nocy nie mogłem spać. Nie zarobiłem dla firmy równowartości pięciu moich pensji, lecz sto razy więcej i nie zamierzałem pozwolić, żeby jacyś nadęci korporacyjni wyrobnicy zwinęli mi ten interes sprzed nosa.
Podjąłem decyzję. W poniedziałek przyszedłem do pracy, wziąłem głęboki oddech, po czym udałem się do gabinetu dyrektora do spraw handlowych i złożyłem wymówienie. Powiedziałem mu, że wybieram się do Moskwy, żeby założyć własną firmę inwestycyjną.
Postanowiłem nazwać ją Hermitage Capital.
Rozdział 8
Greenacres
Chociaż byłem przekonany, że odejście z pracy jest słusznym posunięciem, nie mogłem powstrzymać obaw, że wypływając na szerokie wody, napotkam wiele trudności. Czy bez wizytówki Salomon Brothers będę miał jakieś szanse? Czy ludzie potraktują mnie poważnie? Na co liczę, decydując się działać na własną rękę?
Takie pytania kotłowały mi się w głowie, kiedy ślęczałem w moim domu w Hampstead, opracowując broszurę informacyjną i ofertę mojego funduszu. Kiedy dokumenty nabrały zadowalającego kształtu, kupiłem bilet do Nowego Jorku i zacząłem dzwonić do inwestorów, by uzgodnić z nimi terminy spotkań.
Pierwszym z nich był Jean Karoubi. Ten pięćdziesięcioletni jowialny Francuz prowadził firmę zarządzającą aktywami, której specjalnością było inwestowanie w fundusze hedgingowe. Poznaliśmy się rok wcześniej na wiosnę podczas podróży do Moskwy i Karoubi oznajmił, że gdybym kiedyś założył własny fundusz, powinienem się z nim skontaktować.
Udałem się do jego biura, które mieściło się w Crown Building na rogu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Siódmej ulicy, zaledwie przecznicę od luksusowego domu mody Bergdorf Goodman. Gdy przybyłem na miejsce, Karoubi powitał mnie jak starego przyjaciela. Wyjąłem swoją ofertę i położyłem przed nim na stole, a on założył okulary i śledził ją uważnie strona za stroną, podczas gdy ja omawiałem poszczególne punkty. Kiedy skończyłem, zsunął okulary na czubek nosa i spojrzał na mnie z zadowoleniem.
— To robi wrażenie, Bill, a ja jestem zainteresowany. Powiedz mi, ile pieniędzy pozyskałeś do tej pory?
— Cóż, tak naprawdę nic. To moje pierwsze spotkanie.
Karoubi w zamyśleniu potarł podbródek.
— Coś ci powiem. Jeżeli uda ci się zebrać przynajmniej dwadzieścia pięć milionów, dodaję od siebie trzy. Zgoda?
Jego propozycja była ze wszech miar rozsądna. Nie chciał wpuszczać pieniędzy w fundusz, który nie nabierze rozmachu, bez względu na to, jak obiecująco jawiły się jego inwestycje. Wszystkie moje spotkania w Nowym Jorku miały niemal identyczny przebieg. Większości potencjalnych inwestorów podobała się moja koncepcja i niektórzy byli nią zainteresowani, lecz nikt nie chciał się angażować, dopóki ze swojej strony nie zagwarantuję masy krytycznej kapitału potrzebnej na rozruch.
W zasadzie potrzebowałem kogoś, kto wypisałby mi czek na potężną sumę, abym mógł wcielić w życie swój plan. W idealnym świecie kimś takim byłby Edmond Safra, on jednak nie odzywał się od czasu naszego spotkania. Oznaczało to, że muszę znaleźć innego inwestora głównego, więc zarzuciłem sieć.
Pierwsza konkretna odpowiedź nadeszła kilka tygodni później z brytyjskiego banku inwestycyjnego o nazwie Robert Fleming. Było powszechnie wiadomo, że bank ten odnosił sukcesy na rynkach wschodzących i przymierzał się do inwestycji w Rosji, toteż otrzymałem zaproszenie do Londynu na spotkanie z kilkoma członkami zarządu.
Spotkanie przebiegło pomyślnie i poproszono mnie, żebym tydzień później jeszcze raz przedstawił swoją ofertę jednemu z dyrektorów. Gdy zjawiłem się tam ponownie, przy wejściu powitał mnie pracownik ochrony, w którego asyście udałem się do sali posiedzeń. Pomieszczenie to wyglądało dokładnie tak, jak dekorator wnętrz mógłby sobie wyobrażać siedzibę brytyjskiego banku handlowego o wielowiekowych arystokratycznych tradycjach. Podłogę pokrywały ciemne dywany o orientalnych wzorach, na środku stał zabytkowy stół konferencyjny z mahoniu, a ściany zdobiły portrety olejne członków rodziny Flemingów. Ubrany w białą marynarkę kamerdyner podał mi herbatę w porcelanowej filiżance. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że cała ta wielkopańska otoczka w angielskim stylu ma na celu sprawić, aby człowiek taki jak ja poczuł się tu obcym ignorantem.