Выбрать главу

Skoro już wynająłem biuro, potrzebowałem również ludzi, którzy pomogliby mi je prowadzić. Chociaż dziesiątki milionów Rosjan rozpaczliwie szukało jakiegoś zarobku, znalezienie w Moskwie dobrego pracownika, który władał angielskim, graniczyło z niemożliwością. Siedemdziesiąt lat komunizmu zniszczyło w całym narodzie etos pracy. Do gułagów trafiały miliony obywateli, którzy wykazywali choćby cień osobistej inicjatywy. Komuniści surowo karali wszelkie przejawy samodzielnego myślenia, toteż instynkt samozachowawczy podpowiadał ludziom, by robić jak najmniej i mieć nadzieję, że nikt nie zwróci na nich uwagi. Było to tak głęboko zakorzenione w umyśle przeciętnego Rosjanina, że chcąc prowadzić w tym kraju biznes w zachodnim stylu, należało zafundować pranie mózgu młodym i nieskażonym pracownikom, aby wpoić im efektywność i zdolność klarownego myślenia, albo znaleźć jakąś fenomenalną osobę, której psychika zdołała się jakoś oprzeć presji komunizmu.

Na szczęście los mi sprzyjał. Lokalna firma brokerska zatrudniająca wielu ludzi przeszkolonych na Zachodzie niedawno zbankrutowała, więc niespełna tydzień po przybyciu do Moskwy udało mi się zatrudnić trzech dobrych pracowników. Byli to Clive, brytyjski trader i specjalista w dziedzinie badania rynku, Swietłana, sekretarka perfekcyjnie władająca angielskim, i Aleksiej, doświadczony kierowca, który mówił wyłącznie po rosyjsku.

Kiedy wszyscy zebrali się w biurze, wysłałem Swietłanę, aby kupiła jakieś meble. Swietłana, ładna i niewysoka dwudziestodwuletnia Litwinka o ciemnych włosach i pogodnym usposobieniu, z entuzjazmem przystąpiła do powierzonego zadania. Znalazłszy się w sklepie meblowym, zadzwoniła do mnie, żeby powiedzieć mi o pięknych włoskich fotelach i biurkach, które jej zdaniem pasowałyby idealnie do biura.

— Jaka cena? — zapytałem.

— Około piętnastu tysięcy dolarów.

— Piętnaście tysięcy? Chyba żartujesz. A mają tam coś innego?

— Niewiele. Tylko jakieś brzydkie stoliki turystyczne i składane krzesła.

— A one ile kosztują?

— Około sześciuset dolarów.

— Bierzemy je.

Wieczorem stanęły w biurze cztery stoliki turystyczne i osiem składanych krzeseł, a także kwiatek doniczkowy, który Swietłana nabyła z własnej inicjatywy. Później kupiliśmy kilka komputerów i podłączyliśmy je, a w końcu tygodnia moja początkująca firma była gotowa do działania.

Kiedy się urządzałem, poparcie dla Jelcyna nadal rosło, ale do wyborów pozostało jeszcze dwa i pół miesiąca, toteż Sandy nadal się wstrzymywał z uwolnieniem dalszej części funduszy. W tym czasie zacząłem przyglądać się spółkom, w które mógłbym zainwestować, pod warunkiem że Safra wypłaci mi obiecane 25 milionów.

Pierwszą spółką, którą wziąłem pod lupę, były Moskiewskie Zakłady Petrochemiczne, znane pod nazwą MNPZ. W Salomon Brothers zarabialiśmy mnóstwo pieniędzy na rosyjskich spółkach naftowych, toteż moskiewska rafineria jawiła się jako obiecujący punkt wyjścia dla naszych poszukiwań.

Swietłana umówiła mnie z główną księgową MNPZ i na początku kwietnia udaliśmy się na spotkanie w siedzibie spółki. Pulchna jasnowłosa kobieta po pięćdziesiątce, ubrana w niemodny rdzawoczerwony kostium, powitała nas przed wejściem do starego i brzydkiego budynku. Gdy wprowadziła nas do środka, naszym oczom ukazało się wnętrze, które czasy swojej świetności miało już za sobą. Pod sufitem migotały zepsute lampy, tu i ówdzie w posadzce ziały dziury po brakujących kafelkach, a ściany poszarzały od brudu.

Znalazłszy się w gabinecie głównej księgowej, zadałem jej serię podstawowych pytań.

— Jakie były dochody spółki w ubiegłym roku? Ile wyniósł zysk netto? Czy może mi pani powiedzieć, ile akcji znajduje się w rękach udziałowców?

Pytania te mogą się wydawać prozaiczne, ale w Rosji takie informacje nie były podawane do wiadomości publicznej i chcąc je zdobyć, należało udać się do siedziby spółki i o wszystko wypytać.

Swietłana tłumaczyła odpowiedzi księgowej na temat dochodów i zysku, ale kiedy poruszyłem temat akcji, kobieta zapytała:

— Chodzi panu o akcje zwykłe czy uprzywilejowane?

Zetknąłem się już wcześniej z pojęciem akcji uprzywilejowanych, ale nie wiedziałem, co księgowa ma na myśli.

— Co to takiego?

— Akcje uprzywilejowane otrzymali w trakcie prywatyzacji nasi pracownicy.

— Czym się różnią od akcji zwykłych?

— Przysługuje im czterdzieści procent zysku z tytułu dywidend.

— A jaki zysk przypada na akcje zwykłe?

— Muszę zobaczyć. — Księgowa podniosła z biurka wielki segregator i przejrzała kilka zaplamionych kartek. — Z tego wynika, że w ciągu ostatniego roku żaden.

— Zatem akcjom uprzywilejowanym przysługują dywidendy w wysokości czterdziestu procent zysków, a akcjom zwykłym nic? — upewniłem się, nie do końca rozumiejąc tę rozbieżność.

— Zgadza się.

Po spotkaniu Swietłana i ja wsiedliśmy do zdezelowanej łady Aleksieja — małego kanciastego samochodu, który był wszechobecny na moskiewskich ulicach — i pojechaliśmy z powrotem do biura. Kiedy przedzieraliśmy się przez popołudniowe korki, zadzwoniłem do Jurija Burzyńskiego, jednego z moich ulubionych miejscowych brokerów. Jurij był rosyjskim imigrantem z Nowego Jorku, który niedawno przeniósł się z powrotem do Moskwy, żeby pracować dla firmy brokerskiej Creditanstalt-Grant. Nie był taki jak inni brokerzy, którzy obracali „akcjami dla turystów”, jak je nazywałem, co stanowiło bankowy odpowiednik handlu obnośnego na plaży w Fidżi, gdzie tubylcy liczyli sobie po dziesięć dolarów za kokosy kupione wcześniej na targu po dwadzieścia centów.

Jurij miał dwadzieścia kilka lat i mówił zawsze przyciszonym głosem, jakby miał do przekazania jakąś tajemnicę. Często było trudno go zrozumieć, ale kiedy już się to udawało, zazwyczaj jego informacje okazywały się interesujące.

— Cześć, Jurij. Czy znasz cenę akcji uprzywilejowanych MNPZ? — zapytałem.

— Nie wiem. Być może. Muszę zobaczyć. — Jurij zasłonił dłonią słuchawkę i wymamrotał coś, zwracając się do swojego tradera. W tle usłyszałem jakieś zniekształcone krzyki, a potem odezwał się Jurij. — Tak, mogę ci sprzedać sto tysięcy za pięćdziesiąt centów — powiedział tak cicho, że musiałem go poprosić, żeby powtórzył.

— A ile za akcje zwykłe?

Jurij znów coś wymamrotał i po chwili otrzymał odpowiedź.

— Sto tysięcy za siedem dolarów.

— Jesteś pewien?

— Tak. Takie są ceny.

Nie chciałem odsłaniać swoich kart, ale czułem, jak serce uderza mi coraz mocniej.

— Jeszcze się odezwę do ciebie w tej sprawie.

Rozłączyłem się i zacząłem główkować. Te akcje uprzywilejowane wydają się o wiele bardziej atrakcyjne od akcji zwykłych. Czy coś jest z nimi nie tak? Dlaczego ich cena jest niższa o 95 procent?

Gdy w końcu dotarliśmy do biura, wysłałem Swietłanę z powrotem do MNPZ po egzemplarz statutu spółki, który powinien zawierać szczegóły dotyczące różnego rodzaju akcji. Wróciła dwie godziny później i zaczęliśmy studiować dokument. Jedyna istotna różnica między akcjami uprzywilejowanymi a zwykłymi polegała na tym, że akcje uprzywilejowane nie dawały ich posiadaczom prawa do głosowania. Nie wydawało się to problemem, ponieważ zagraniczni inwestorzy, tacy jak my, i tak nie głosowali na corocznych walnych zgromadzeniach akcjonariuszy odbywających się w Rosji.