Kiedy mój skromny zespół już szykował się do wyjścia, zadzwonił telefon.
— Hermitage, zdrawstwujtie — odezwała się Swietłana znudzonym głosem i po chwili zakryła słuchawkę dłonią. — Bill, dzwoni Jurij.
— Jurij? Przełącz go do mnie.
Odebrałem połączenie i usłyszałem stłumiony głos brokera:
— Cześć, Bill, mam czteroprocentowy pakiet akcji Sidanco. Interesuje cię to?
— A co to takiego?
— To wielka spółka naftowa z zachodniej Syberii, o której nikt nie słyszał.
— Kto ją kontroluje?
— Grupa udziałowców pod kierownictwem Potanina.
Wszyscy znali Władimira Potanina, miliardera i oligarchę o zwalistej sylwetce i ospowatej twarzy, który piastował również urząd wicepremiera w rosyjskim rządzie.
— Ile chcą za cztery procent?
— Trzydzieści sześć milionów sześćset.
Chociaż mój fundusz rósł w siłę, nie mogłem sobie pozwolić na tak duży zakup, bez względu na to, jak atrakcyjna byłaby oferta. Aczkolwiek gdyby akcje okazały się dosyć interesujące, fundusz mógłby nabyć część pakietu. Milczałem, zastanawiając się nad tym.
— Jeżeli nie jesteś zainteresowany, nic nie szkodzi — powiedział Jurij.
— Nie, nie, Jurij, raczej jestem, ale muszę to przemyśleć.
— Nie ma sprawy.
— Ile mam czasu?
— Nie wiem. Chyba dam radę utrzymać to w tajemnicy jeszcze przez tydzień, zanim sprzedający zacznie naciskać, ale też niewiele osób szuka akcji takich drugorzędnych spółek.
Skończyłem rozmowę z Jurijem, a moi pracownicy wyszli z biura. Ale kiedy wracałem do domu, poczułem w trzewiach to pulsujące napięcie, takie samo jak wtedy, gdy moja inwestycja ulokowana w akcjach polskich spółek pomnożyła się dziesięciokrotnie albo kiedy przejrzałem system rosyjskich czeków prywatyzacyjnych. Wiedziałem, że Jurij nie sprzeda tego pakietu nikomu za moimi plecami, ale też zdawałem sobie sprawę, że szansa na naprawdę korzystny interes nie będzie trwać długo.
Przyszedłem do biura wcześnie rano w sobotę i zacząłem przeglądać raporty analityków oraz artykuły prasowe, by dowiedzieć się czegoś o Sidanco, ale nie znalazłem niczego w naszych papierach. Gdy w poniedziałkowy ranek mój zespół przyszedł do pracy, zawołałem Clive’a do swojego stolika.
— Szukałem informacji o Sidanco, ale tutaj nic nie znalazłem. Mógłbyś podzwonić po naszych brokerach i dowiedzieć się, czy któryś z nich coś wie?
Clive obiecał, że zaraz się do tego weźmie.
Wyszedłem z biura, żeby odbyć szereg umówionych spotkań, a kiedy wróciłem koło południa, od razu zapytałem Clive’a o efekt jego poszukiwań. Nic nie udało mu się znaleźć. Żadnych raportów, artykułów, danych ani nawet wiarygodnych pogłosek. Na temat Sidanco nikt nic nie wiedział.
Było to przygnębiające, ale wydawało się poniekąd logiczne. Taka spółka jak Lukoil, która wpuściła 67 procent swoich udziałów na giełdę, miała płynne aktywa i zapewniała brokerom spore prowizje. Z tych prowizji byli opłacani analitycy, którzy sporządzali raporty dla inwestorów szukających akcji. Z kolei w przypadku Sidanco, która obracała tylko czterema procentami akcji, prowizje nie były na tyle wysokie, by któryś z analityków zechciał tracić czas na pisanie raportów.
— Cóż, w takim razie będziemy musieli sami sięgnąć po te informacje — oświadczyłem.
Zdobywanie informacji w Rosji przypominało błądzenie w labiryncie. Odpowiedzi na pytania nasuwały kolejne zagadki, a tropy prowadziły donikąd. Nic nie było oczywiste ani konkretne. Po siedemdziesięciu latach zaszczepionej przez KGB paranoi Rosjanie z pieczołowitością chronili swoje informacje. Nawet niewinne pytanie o zdrowie mogło zostać odebrane jako próba wykradzenia tajemnicy państwowej, toteż zdawałem sobie sprawę, że uzyskanie danych na temat kondycji spółki może się okazać jeszcze trudniejsze.
Ja jednak się nie zrażałem. Kiedy przystąpiłem do poszukiwań, przypomniałem sobie, że jeden z moich kolegów ze Stanfordu wydaje miesięcznik branżowy dotyczący handlu ropą naftową i gazem ziemnym. Pomyślałem, że być może on ma jakieś informacje. Zadzwoniłem do niego, ale zamiast rozmawiać o Sidanco, usiłował namówić mnie na subskrypcję swojego magazynu.
— To tylko dziesięć tysięcy dolarów rocznie! — oznajmił z ożywieniem.
Nie byłem zainteresowany subskrypcją.
— To trochę za dużo jak na moją kieszeń.
Mój dawny kolega ze studiów się roześmiał.
— Coś ci powiem, Bill. Jako że razem studiowaliśmy, wyślę ci kilka starych numerów za darmo.
– Świetnie. Wielkie dzięki.
Następnie sięgnąłem po stos wizytówek, który spoczywał na moim biurku. Gdybym pracował w londyńskim banku inwestycyjnym, mój segregator pękałby w szwach od wytwornych biletów wizytowych z tłoczeniami w grubym kartonie. W Rosji moja kolekcja była dużo skromniejsza. Część wizytówek była wydrukowana na zwykłym brystolu. Niektóre miały pomarańczowy kolor, inne zielony lub jasnoniebieski. Kilka sprawiało wrażenie, jakby wyszły z domowej drukarki. Dwie wizytówki były sklejone ze sobą z winy niskiej jakości tuszu. Mimo to zacząłem wertować je po kolei.
Rozdzieliłem sklejone wizytówki i moim oczom ukazało się nazwisko człowieka, o którym zapomniałem. Był nim Dmitrij Siewierow, który pracował jako konsultant w rosyjskiej spółce z branży finansowej. Poznaliśmy się, kiedy jeszcze pracowałem w Salomon Brothers, i zapadło mi w pamięć, że Dmitrij zajmuje się doradztwem dla rosyjskich spółek naftowych, które starają się o pożyczki bankowe. Pomyślałem, że może coś wiedzieć o Sidanco. Zadzwoniłem do jego biura i poprosiłem o spotkanie. Dmitrij nie sprawiał wrażenia człowieka, który jest rozchwytywany, i chętnie się zgodził.
Biuro Dmitrija mieściło się w budynku mieszkalnym, który stał przy zacisznej uliczce w jednej z najbardziej atrakcyjnych dzielnic Moskwy położonej na północ od Kremla. W dyżurce przy wejściu siedział strażnik w czarnym uniformie i palił papierosa. Można by go wziąć za żołnierza sił specjalnych, gdyby nie plastikowe klapki na jego stopach. Nawet nie podnosząc wzroku, wskazał mi machnięciem ręki drogę do windy.
Wyjąłem kartkę z adresem, który zapisała mi Swietłana, i zmarszczyłem czoło. Biuro Dmitrija znajdowało się na piętrze „czwartym i pół”. Nie miałem pojęcia, co to może oznaczać. Czy powinienem wjechać windą na czwarte piętro i wejść na górę, czy wjechać na piąte i zejść w dół?
Jakiś mężczyzna stanął obok mnie i nacisnął guzik przywołujący windę, która zjeżdżała bardzo wolno i okazała się ciasna jak budka telefoniczna. Musiałem wcisnąć się do środka obok tamtego człowieka albo ryzykowałem kolejne dziesięć minut oczekiwania. Mężczyzna wybrał przycisk z cyfrą cztery i zerknął na mnie podejrzliwie. Wlepiłem wzrok w podłogę i milczałem.
Po wyjściu z windy udaliśmy się w przeciwnych kierunkach. Podążając śladem rozrzuconych niedopałków, wszedłem po schodach na półpiętro. Korpulentna starsza kobieta otworzyła drzwi i wpuściła mnie do mieszkania. Powiedziała, że Dmitrij właśnie je obiad, i skierowała mnie do kuchni. Nie wiedziałem, czy to jego matka, czy sekretarka.
— Siadaj! Siadaj! — odezwał się Dmitrij, kiedy stanąłem w drzwiach, i odsunął na bok koszyk wypełniony kromkami szarego chleba i słoik z cukrem. Usiadłem naprzeciwko niego na plastikowym krześle i starałem się nie patrzeć, jak macza chleb w misce kapuśniaku. — W czym mogę ci pomóc? — zapytał między kolejnymi kęsami.